wtorek, 21 czerwca 2011

Po drugiej stronie zasłonki

W sobotę zrobiliśmy "Kozę, która mówi!". Moja Szczeżuszka i ja. Do końca nie wiem, jak to funkcjonuje; pół pokolenia różnicy między nimi a mną, ich przewaga liczebna, moja funkcja instruktorki, intuicja, czasem całkowita słabość. I tak zwany "trudny wiek", he, he. Może i trudny ale na szczęście również niesamowicie plastyczny. Energie, które w nich drzemią, uaktywniają się, jedna po drugiej. Czasem widzę to zawczasu
i wtedy próbuje pomóc. Czasem kompletnie mnie zaskakują. A przy tym wszystkim, umówmy się, ja też się uaktywniam. No i w tym roku było inaczej: nie ja byłam reżyserem, choć starałam się czuwać nad sytuacją (za mało? za bardzo?) ale też oni definitywnie przestali być dziećmi. Masę rzeczy załatwiali sami, czułam, że mogę odpuścić. Przykład: tak ważny element przedstawienia, jak tekturowe instrumenty, czołg oraz Koza, powstał kompletnie poza moim zasięgiem; zobaczyłam je pierwszy raz na zdjęciu na fejsbuku - były piękne. I poczułam, że ominęła mnie jakaś część imprezy. W sumie, to zawsze mnie omija; jestem po drugiej stronie zasłonki. W tym roku po drugiej stronie zasłonki działy się śliczne rzeczy; mnóstwo gestów radości, wspierania się, ściskania, przybijania piątek... a może tak jest zawsze, tylko ja pierwszy raz terytorialnie byłam razem z zespołem? Ech, przyznam, że zrobiło mi się miło; przez chwilę przestała istnieć niewidzialna ścianka miedzy nami. To było jakoś wzruszające. Że pomimo tych kilkunastu lat, pomimo tylu różnic we wrażliwości, poczuciu humoru, sposobie myślenia, o które potykam się przez cały rok, coś jednak jest wspólne. Na przykład radość i stres. I może coś jeszcze, coś ludzkiego, co kiedyś sobie może powiemy, za ileś lat, kiedy pół pokolenia przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie... a może jeszcze później, za inną zasłonką.

środa, 8 czerwca 2011

Łączenie światów albo Spotkanie.

W niedzielę byliśmy na warsztatach swingowych i to już samo w sobie byłoby świetne. Jednak - były to warsztaty zorganizowane przez wspólnotę L'Arche, co uczyniło je (dla mnie przynajmniej) zapadającymi w serce. L'Arche zajmuje się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, nasze zajęcia (ćwiczyliśmy uroczy układ z lat czterdziestych, wcale nie taki łatwy zresztą) były więc przede wszystkim "bardzo pozytywne", jak określiła je K. tudzież integracyjne. Chociaż czuję, że słowo "integracja" jest kompletnie nieodpowiednie w przypadku działań wspólnoty Jeana Vanier. Rzecz w tym, że u podstaw tego, co robią, leży niezbita wiara, że każdy człowiek (tu: każdy podopieczny) jest fantastycznym, niepowtarzalnym i niezbywalnym darem dla innych, bo ma w sobie "to coś", czego właśnie nie ma nikt inny i żeby się o tym przekonać, wystarczy trochę go poznać.  Czy doświadczyliśmy tego na parkiecie w Centrum Kultury przy Elektoralnej? Chyba trochę tak, bo czuliśmy się dobrze, będąc razem. Nie wiem, czy to mało, czy dużo. Ale wiem, że zarówno idea wspólnego tańca jak i taka wiara są mi bliskie... choć w praktyce jedno i drugie jest często niełatwe. I tak sobie myślę: czy dałoby się prościej? Patrzeć w oczy po prostu, po ludzku, dotykać po ludzku, otwierać się i słuchać, w końcu - mówić po ludzku? Bez zasieków i gierek, bez lęku, jak wypadnę i jak mnie ocenią, bez wygórowanych oczekiwań względem siebie i drugiego, z nadzieją tylko i aż na Spotkanie? Spotkanie różnych światów, które są - mogą być - sobie potrzebne?
Po tamtym spotkaniu poszliśmy dalej, w pięć osób, wgłąb Muranowa, integrować się przy pudełku lodów i aparacie fotograficznym N. Sporo było radości i sporo bardzo udanych zdjęć. Patrzyłam, jak na moich oczach łączą się światy moich znajomych, choć nie zrobiłam nic, żeby temu pomóc. Jakoś tak wyszło, zupełnie po prostu. 
Link do strony L'Arche jest tutaj . Warto zajrzeć - właśnie zadomowili się w Warszawie, można im pomóc.
Zdjęcie - z Muranowa. Jeśli będę miała możliwość, niebawem załączę link do zdjęć z warsztatów.