czwartek, 24 lutego 2011

Pojedynek z omletem

Dla wyjaśnienia: pojedynki są ciągłą atrakcją tych, którzy nie są dumnymi singlami a nie są też tym, czym by być chcieli - miejmy nadzieję, że czasowo. Tak czy siak, żyjąc w pojedynkę trzeba co jakiś czas pojedynkować się ze sobą, z przedwczesnymi podmuchami wiosny, z jakąś piosenką, z jakimś filmem i tak dalej. Metodą prób i błędów udało mi się opracować jedną dość skuteczną metodę pojedynku. Ponieważ o miłość tu chodzi, nie da się jej oszukać i należnego jej miejsca zapełnić czymkolwiek innym. Należy więc ze słabości broń uczynić i - kochać! Kochać ludzi, którzy są. Bliskich i mniej bliskich, sąsiadów, przyjaciół i - uwaga - rodzinę też! Im bardziej pomysł wydaje się karkołomny, tym bardziej będziecie zdumieni efektem. Oczywiście, trudno wykrzesać z siebie zaraz zrozumienie, cierpliwość, słodycz, którą ci wszyscy kochani chcieliby się akurat nakarmić, gdyby ich ktoś zapytał. To nic! Trzeba zrobić coś, co akurat się umie. W moim przypadku jest to omlet. 

PRZEPIS NA OMLET A'LA MUSZ (MOUCHE):
Potrzebujesz: kogoś, dla kogo zrobisz omleta, patelni, jajek (na początek wystarczą dwa), miksera, oliwek (mogą być w dwóch kolorach i krojone), pomidora, octu winnego, odrobiny mąki, puszki kukurydzy i czegokolwiek innego, co jeszcze chcesz tam dorzucić.
Robisz tak: oddzielasz białka od żółtek i ubijasz z nich pianę, soląc ją leciutko. Żółtka wędrują do miski i to wcale nie takiej małej: musi się tam zmieścić razem z nimi cała reszta ingrediencji oraz mąka (ale nie dużo). To nie znaczy, że wrzucamy tyle, ile się zmieści - z umiarem. Musi starczyć na następny omlet, bo na jednym na pewno się nie skończy...
Teraz najważniejsze: smarujesz patelnię olejem i stawiasz na gazie, w miarę dużym. Przekładasz  to kolorowe do tego białego i mieszasz dokładnie, ale już łyżką, nie mikserem. A potem szybko na patelnię - plask! Można pogłaskać omlet łyżką od góry, żeby pomóc mu zająć wygodnie całą przestrzeń i w tym momencie zmniejszyć nieco gaz, żeby się nie przypalił (ale jeśli się przypali, nie panikujemy, i tak będzie dobry). Przykrywamy patelnię przykrywką, jeśli jest (u mnie nie było) lub dużym talerzem (był). Po czterech minutach sprawdzamy delikatnie, najlepiej przy pomocy plastikowego płaskiego narzędzia, czy spód omleta jest już gotów odkleić się od patelni. Na ogół okazuje się, że tak i do tego jest brązowy - to oznacza, że czas na Misję Decydującą. Po kilku latach prób okazało się, że jest ona prosta i nie trzeba niczego przerzucać w powietrzu, ale wcześniej to był moment traumatyczny. Jeśli macie ochotę na sporty ekstremalne, to podrzucajcie - jest to niezapomniane doswiadczenie kształtujące charakter. Ale potem możecie po prostu podważyć omlet tą plastikową packą i zsunać go na talerz. Talerz kładziemy sobie na dłoni i przykrywamy patelnią od góry a potem jedno, zdecydowane siup! -
i przewrócony omlet wraca na gaz. Na niezbyt długo; już po chwili druga strona medalu jest juz gotowa rozstać się z patelnią a wasz życiowy triumf rozbrzmiewa w harmonijnych ochach i achach umiłowanego społeczeństwa. Uwaga: jeśli przypadkiem napiszecie na FB: "Mam ochotę usmażyć dziś komuś omleta", nie zdziwcie się, jeśli gości przyjdzie nieco więcej, niż się spodziewaliście (i to jest cudowne!).
Uwaga druga: to, co widać na zdjęciu, to naturalnie NIE JEST omlet a'la musz. W ferworze walki zapomniałam zrobić zdjęcia tamtym omletom. Ten na zdjęciu to moje dzisiejsze śniadanie; nie ma mąki, nie ma żółtek (zjadłyśmy je w niedziele w postaci kogla-mogla) i - o zgrozo! - jest posłodzony. Nigdy tego nie róbcie. Nawet, jeśli macie zamiar zjeść go z dżemem. I w ogóle, w pojedynkę to smakuje o wiele gorzej.

wtorek, 8 lutego 2011

Pomarańczowa sukienka z Hawany.

Na krótką chwilę Przebieralnia staje się blogiem ciuchowym. Wydarzenie, które opisuję,  miało miejsce dzisiaj w przymierzalni w pewnym modnym ostatnio i nieco chyba przereklamowanym sklepie w centrum. Zabrałam tam moją drogą Z.M.R., aby siostrzanym okiem spojrzała na pewną pomarańczową sukienkę, którą sobie upatrzyłam. Z właściwą jej trzeźwością oceny określiła moją zdobycz jako "niepowalającą". Mała dygresja: jeśli ktoś zauważył, że w ciągu kilku ostatnich lat choruję na kolor pomarańczowy, zwłaszcza na pomarańczowe spódnice i sukienki, zdradzę teraz, że choroba ma swoje źródło w niezbyt lotnym acz uroczym filmie "Dirty Dancing 2, Havana Nights", gdzie w scenie półfinałowej (całkowicie kluczowej dla filmu, zarówno pod względem fabularnym jak i widowiskowym) Ramola Garai tańczy w nieopisanie pomarańczowej sukience, uszytej tak starannie i z taką finezją, że dawno straciłam nadzieję na kupienie czegoś podobnego gdziekolwiek. Mimo to wciąż próbuję!;) Dziś jednak moja siostra odradziła mi przywiązywanie się do wiotkiej tuniczki ozdobionej przy dekolcie masą zwisających serduszek, w zamian wciskając mi do przymierzalni (w momencie, kiedy byłam już w płaszczu i gotowa do wyjścia)  - zupełnie inną pomarańczową sukienkę. Właściwie, to nie jest nawet pomarańczowa - ma kolor wschodzącego słońca i stąd trochę myślę o niej "Tequila Sunrise". Ale podszewkę ma pomarańczową i to, oczywiście, czasami widać:) Nie powala na wieszaku, ale kiedy się ją włoży, zaczyna mówić. Czy ją kupiłam? Nie. Wyszłam ze sklepu, śpiesząc się na 20.00 do jezuitów na Starówkę. Jeśli ktoś ją kupił, to moja siostra. Taki przynajmniej był jej zamiar w ostatniej chwili - kupić ją dla mnie! Dobrze zabrać ze sobą na zakupy kogoś równie szalonego i kochającego, jak ona. Jeśli tak właśnie się stało, jutro zamieszczę tutaj zdjęcie Tequili.  Tymczasem zamieszczam linka do półfinału. Mój komentarz do tego filmu? Oryginalny Dirty Dancing jest filmem "o czymś" i mimo pozornej rozrywkowości jest jednak i ciężki i dwuznaczny. DD2 jest filmem o niczym:) Trochę o miłości i namiętności, trochę o dorastaniu, trochę o Kubie, ale przede wszystkim jest filmem o tańcu i o sukienkach Ramoli Garai. Jest ich tam kilka i wszystkie ładne, ale ja najbardziej lubię tę pomarańczową. Kobieca i dziewczęca zarazem, radosna, ognista, kwiatowa, pachnąca niemal z daleka pomarańczami  i drinkiem z palemką a także luksusem. No i ten taniec, ech! Oczywiście - dirty, ale chyba (??) nie to porusza w nim najbardziej. Mam nawet wrażenie, że kilka "najmocniejszych" kawałków dorzucono tam jakby na siłę, bo wypada, żeby było "dirty". To, co mnie w nim - w nich - uwodzi, to  - obok wzajemnej fascynacji - całkowita zgodność, sztama, zaufanie. I piękno. Ciekawe, czy coś takiego da się osiągnąć w realnym świecie na realnym parkiecie? I czy rzeczywiście coś innego, niż zmysłowość, może być w tym ciekawe?  Czy taniec, żeby być tak piękny, musi koniecznie być "dirty"?
Link do wersji z interesującym dubbingiem;)
Półfinał.

piątek, 4 lutego 2011

Walentynkowe przedwiośnie

Z oknem Prababuni pada śnieg i to nie z wdziękiem, dużymi płatkami, ale, prawdę mówiąc, na łeb na szyję. Jest wyraźnie zmęczony. Od jutra wystawa zmieni się na walentynkową, dziś jeszcze jest biało- zielona, poświąteczna. Jedynym miłosnym akcentem jest serduszko zaczepione o palec manekina, przy czym serduszko jest również zielone. W sumie ciekawie to wygląda na tle innych wystaw, przybranych w te czerwone serducha z mechatego plastiku. Nie cierpię ich, podobnie jak dwumetrowych, farbowanych na ciemnoczerwono róż, które nie pachną, gubią płatki, a łodygę i liście mają zatrute barwnikiem i brunatne. Będą robić karierę na mieście przez najbliższe dwa tygodnie, ech!... Na szczęście obok nich będą też te nieduże, jaśniejsze, miękkie i pachnące różyczki, których dziesięcioprocentową czerwoność dopełnia dziewięćdziesiąt procent żywej zieleni. Przecież zakochanie, szczególnie w swoich najpierwszych początkach jest tyleż czerwone, co zielone właśnie! Szczególnie w lutym, kiedy nawet niezakochanym śnią się liście i trawa. Nie wiem, jak tam było ze świętym Walentym i czym sobie zasłużył na przydanie mu dnia 14. lutego (pewnie po prostu tego dnia przeniósł się do Pana), ale sądzę, że Walentynki są przepojone tęsknotą za wiosną. I na wskroś zielone, jak szumiąca w piosence Emiliany T. miłosna dżungla, której zieloność zaskoczyła mnie dwa dni temu w sklepie H&M i kazała mi napisać dzisiaj tego posta.
Tutaj jest link do piosenki.

czwartek, 3 lutego 2011

O wytrwałości w postanowieniach i o tym, że codzienność zaskakuje;)

Upomniano mnie, że miałam na blogu inspirować się codziennością, zamiast opisywać weekendowo-imprezowe atrakcje. Zrobię to teraz z chęcią... Codzienność potrafi zaskoczyć. Można nawet wpaść na nią w drzwiach. Było to tak: Wczoraj wieczorem - 2. lutego - zamierzyłam udać się na koncert kolędowy pewnego chóru, bliskiego mi z powodu śpiewających w nim znajomych. Klimat kolęd "last minute" podziałał na mnie jednak nieco zbyt skutecznie: Na wydarzenie rozpoczęte o 19.00 na głębokim Bemowie chciałam zdążyć, wyruszając z przystanku DH Smyk o godzinie 20.10. W zasadzie nie miało to sensu, ale z niespotykanym u mnie uporem brnęłam ku swej nieuchronnej porażce - nie wiedzieć czemu pocałowanie klamki kościoła, w którym koncert się odbywał uznałam za wielkie zwycięstwo nad własnym niezdecydowaniem. Na szczęście rozsądek podpowiedział mi po drodze, że warto przesiąść się w metro, co też zrobiłam. Na miejscu, oczywiście, było ciemno i prawie pusto. Nieznajome mi ostatki szanownego zespołu docierały do swoich samochodów i oddalały się w mrok. Wierna postanowieniu zbliżyłam się jednak do klamki. Nacisnąwszy ją, weszłam do pomieszczenia, w którym nic nie było, poza kolejnymi drzwiami  - z klamką. Z uporem maniaka ruszyłam w jej stronę licząc, że drzwi, jak to drzwi, muszą doprowadzić mnie w końcu do czegoś, co usprawiedliwi całą tę eskapadę. Miałam rację! W drzwiach wpadłam na moje usprawiedliwienie w postaci znajomego tenora, do którego dołączyła niedługo równie znajoma dyrygentka oraz kilka innych osób i nie wiedzieć kiedy - jechałam z nimi na imprezę "u Piasia". Czyż to nie cudna alternatywa dla samotnego wracania w chłodzie i głodzie na Imielin? Jakby tego było mało, impreza okazała się reprezentować gatunek imprez przeuroczych. Tyleż kameralna (mniej niż dziesięć osób) co klimatyczna (muzyka w najlepszym wydaniu, łącznie z Caro Emerald;)). I przekonałam się na własnej skórze, że kiedy ludzie mają powód do radości, kiedy się lubią i lubią tańczyć, to będą tańczyć także w środku tygodnia, bez pompy, bez tłumu, przy nalewce i frytkach, w świetle choinkowych lampek porozwieszanych po ścianach (niestety nie zrobiłam im zdjęcia - to, co widać, to lampki z naszej kuchni, mniej kolorowe, niż tamte). Więc tańczyłam, rozmawiałam i czułam się przyjęta tak przez Piasia jak przez jego gości, którym chcę podziękować za ten niespodziewany wieczór, jeśli zdarzy im się przeczytać tego posta. I tak codzienność potrafi zaskoczyć... Chociaż w sumie, to wczoraj było święto.