poniedziałek, 14 listopada 2011

O śpiewającym domku, ciszy leśnej i utalentowanym ministrancie



Jeden z tych momentów, kiedy czuję się bezradna, próbując coś opisać.
W listopadowy weekend pojechałam tam, gdzie nie spodziewałam się pojechać; do Zochcina, do siostry Małgorzaty, w góry Świętokrzyskie. Przez cztery dni mieszkałam w śpiewającym domku. Śpiewającym, bo pojechałam z ludźmi, którzy zasadniczo nie potrafią nie śpiewać, bo są z chóru JP2 i tak mają.  Było cudownie. Luźno. Wędrowniczo. Bezsennie. Całowaliśmy Drzewo Krzyża w Świętym Krzyżu, oglądaliśmy wschód księżyca, graliśmy we wszystko, wygłupialiśmy się, byliśmy razem i śpiewaliśmy, gdzie popadło. Ja najpierw głównie słuchałam, ale w końcu udało mi się czegoś nauczyć. Las nauczył nas ciszy. Przez chwilę, długą, śliczną chwilę, nie robiliśmy nic poza słuchaniem jej. Poza tym, robiliśmy wszystko, dużo i ciągle.  A ostatniego dnia, w niedzielę, poszliśmy w końcu odwiedzić porządnie Gospodarzy. Na  Mszy zapamiętałam Artura, adoptowanego syna siostry Małgorzaty, który dzwonił na przeistoczenie. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś w to dzwonienie włożył tyle precyzji. Ministrant, który przez całą Mszę krążył po kaplicy, nie skupiając się na niczym zbyt długo, w tym jednym momencie był cały w tym, co robił. Ewangelia była o talentach. To nie ważne, czy się ma dziesięć, czy tylko ten jeden, ważne, żeby go użyć. I, jak powiedziała nam siostra Małgorzata na odjezdnym; nie zmieni się samego siebie, nie zmieniając świata. Czyli, że z tego miejsca, w którym jestem, mogę zacząć robić coś. Zawsze. Mam ochotę jeszcze raz wszystkim podziękować za ten czas. To na pewno nie koniec, chociaż wyjazd się skończył, zbyt prędko, zresztą. To na pewno jakiś początek, albo dalszy ciąg Przygody. Na pewno.

Zamieszczam link do Wspólnoty Chleb Życia 
i do bloga siostry Małgorzaty
Zdjęcie z drogi do Zochcina. Nie oddaje rzeczywistości w takim samym stopniu, jak ten post;)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Spacer po raju

Początek listopada, tajemniczy i słodki. Czas Świętych i Tych, Co Odeszli, czas liściastych kobierców na cmentarzach, wczesnych a złotych zachodów słońca i czas spacerów. Samotnych, dobrych. Jeszcze lepszych - w towarzystwie. Opowiem o dwóch, które mi się przydarzyły. Pierwszy był z El. Obudziłyśmy się u niej, zjadłyśmy śniadanie i poszłyśmy do Ogrodu Saskiego, zabierając ze sobą moich "Romea i Julię". Rozsypująca się, czerwona książeczka znów mi ostatnio towarzyszy, bo dorośliśmy wreszcie z Hodowlą Szczeżuchy do Shakespeare'a. Tym razem urok jej posłużył sesji fotograficznej. El pozowała, czytała po cichu i na głos, ja robiłam zdjęcia, stając się dumną autorką pierwszego posta na Elinym blogu. Potem rozmawiałyśmy. Tak pamiętam ten dzień: czerwona książeczka na przekór temperaturze, nasza wiara i dobre chęci na przekór trudom życia. Da się! Naprawdę, nawet, jeśli efekty nie są olśniewające, watro wyjść, warto mówić i wierzyć. Drugi spacer był wczoraj. W złoty, niedzielny poranek pojechaliśmy dwunastką do Kampinosu i spędziliśmy tam dzień. I wierzcie lub nie; można w listopadzie jeść na mchu drugie śniadanie! Można robić coś razem pomimo różnic oczekiwań, można usłyszeć, jak płynie prąd, można tańczyć w parach na ścieżce przy mambo puszczonym z komórki, i można urządzić wieczór poetycki w oczekiwaniu na autobus... Zresztą, jeszcze kilka rzeczy okazało się możliwymi tego dnia. Ki, idąc przy mnie ścieżką, powiedziała: "Nie trzeba więcej, to jest raj!" Na co ja: "To nawet lepiej, niż raj, bo tam były tylko dwie osoby a tu jest dwanaście". "Nie - usłyszałam -bo to jest ten Raj, który  b ę d z i e". A kilka godzin później ojciec M. w kazaniu powiedział nam własnym rytmie w wędrowaniu. Tempo, które jest tylko moje, które zna Bóg, jedyne odpowiednie i dobroczynne. Tak łatwo je zagubić, próbując dogonić oczekiwania czyjeś lub własne. Tymczasem może trzeba powolutku, smakując, wdychając bez lęku obietnicę Raju, która codziennie jest nam dawana.

Zdjęcie, które widać, zrobiła Ki.

środa, 28 września 2011

Miłość, ot, co.

Przemyślenia i rozmowy ostatnich dni. Trudne. Co tak naprawdę decyduje o wartości człowieka? To, co wie? To, co potrafi? To, czy jest dojrzały, odpowiedzialny, dobry, mądry, mocny? A jeśli właśnie jest słaby, to co? Należy nim pogardzić? Czy właśnie go kochać? Bóg tak przecież patrzy; z darmową, niezmienną miłością. I to prawda, że bez miłości nie jestem w stanie niczego w sobie rozwinąć, niczego przewalczyć. Tak, jak roślina nie wyrośnie, nie zakwitnie, nie dojrzeje bez wody i słońca. Myślę o całej miłości, której doświadczyłam w życiu. Miłości ludzi; najprostszej, codziennej, tej wiary we mnie, spojrzeń pełnych ciepła i dumy. I miłości Boga, tej najsłodszej, szokującej i tajemniczej, wymagającej ale nie raniącej, pociągającej a nie przytłaczającej... Tak, doświadczyłam jej. Doświadczam jej. Życzę każdemu, żeby jej doświadczył. Myślę o miłości ostatnich dni. O Tych, którzy odważyli się kochać swoje dziecko pomimo choroby. O Tej, która zaadoptowała na odległość chłopczyka z Kamerunu.O dobrych słowach, które ktoś dzisiaj skierował do mnie. O kruchym cieście w kształcie serca, które ktoś dostanie na imieniny. Jego Autorka piekąc, przygotowuje się do egzaminu. I nawet, jeśli nie zda, nadal będzie kochana. Myślę o różach, które dostałam przed tygodniem. I myślę o mojej patronce, Teresce Martin, która powiedziała "w sercu Kościoła, mojej matki, będę miłością". Szalone i genialne, jak kilka innych jej tekstów. Dotarła do sedna moja Tereska.

środa, 3 sierpnia 2011

Przebudzenie gościnne

    Jeden z piękniejszych momentów w imprezie z nocowaniem, to moment przebudzenia. Niedziela rano: budzę się w sypialni moich rodziców (którzy na tę noc ustąpili miejsca mojej przyjacielskiej gościnności i wyjechali na Mazury, tańczyć przy ognisku). Budzę się i serce zaczyna bić szybciej, bo wiem, że na dole są moi goście - śpiący jeszcze lub nie. Uwijam się więc z poranną toaletą i zakradam do kuchni (ku mojemu zdumieniu jest sprzątnięta a zmywarka skończyła właśnie bieg - niektórzy ujmująco dosłownie traktują komendę "czuj się, jak u siebie w domu"). Zaczynam robić śniadanie. Za chwilę zaczną się schodzić, oferować swoje talenta kulinarno-kawowe, i to też będzie miłe, ale najmilszy jest moment, kiedy wchodzą zaspani i uśmiechają się na widok stołu, na którym śniadanie już jest. Tamto, niedzielne śniadanie, było zresztą dość wyjątkowe, bo multimedialnie umilone słuchowiskiem N. Trwało długo, i tak powinno być.
    Dziś rano natomiast obudziłam się w słodkim mieszkanku K. po jej wczorajszym burrito party ze świadomością ugoszczenia absolutnego ("a klucz wrzuć do skrzynki na listy") a także z niejakim poczuciem pokrewieństwa tego mieszkania i tego poranka z podobnymi w którymś z nadmorskich miasteczek Katalonii: stare mury, białe zasłonki, słońce na ulicy i poczucie, że jest się w domu, choć wypożyczonym tylko na trochę. Wyszłam, gryząc tortillę i zapominając zabrać kilku rzeczy. Nic nie szkodzi; są miejsca, gdzie chce się być gościem dowolną ilość razy.

Na zdjęciu Mokotowska, ale wygląda naprawdę, jak Mataró - kto tam był, ten przyzna...

poniedziałek, 4 lipca 2011

Z pamiętnika świadkowej



Stało się; nasi drodzy A.i A. są mężem i żoną.W imielowym mieszkanku od dwóch dni kiełkuje życie rodzinne. Kiełkuje pośród stosu prezentów oraz paru bukietów, które wnieśliśmy tam w przerwie między ślubem a weselem, żeby spożytkować jakoś czas zjeżdżania się gości na miejsce imprezy. Z rzeczy, które zapadły mi w pamięć: Panna Młoda uspo-głaskająca najpierw Pana Młodego przy ołtarzu, potem jego mamę zapłakaną w czasie podziękowań. Wygląda to na świeży charyzmat, nigdy wcześniej nie było widoczne tak wyraźnie.
Druga rzecz: znany mi już wodzirej M.w akcji - ten człowiek zdecydowanie robi to, co powinien. Nie tylko wprowadza świetną atmosferę, ma pomysły i tak dalej, bo to ma wielu jego kolegów po fachu. Ale M. lubi ludzi, nie boi się ich, nie szuka na siłę dystansu. Znajduje wspólny język z dziećmi i z dorosłymi, jest przy tym delikatny i energiczny zarazem. A w międzyczasie tańczy, pomimo, że jest w pracy, i to - obserwacja znajomych - z dziewczynami, które dawno nie tańczyły.
Trzecia rzecz: podwójny taniec Pary Młodej. Pierwszą jego część stanowił walc angielski z figurami długo ćwiczonymi, także u mnie w pokoju, więc znałam je trochę. Wyszło gładko i bez potknięć (rzadka sprawa). Ale dla mnie byłoby to mało, gdyby nie drugi taniec parę godzin później. Na walca M. musiał pozbierać nas od stołów i ustawić w kręgu,  żeby mogli przed nami zatańczyć. Przy tym drugim tańcu parkiet opustoszał sam a goście zbiegali się stopniowo, porzucając talerze i rozmowy, żeby popatrzeć i przyklaskać ich spontanicznemu szaleństwu. Też nigdy nie widziałam, żeby tak tańczyli. Mam nadzieję, że im to zostanie. Było pięknie. Niech będzie jeszcze piękniej.

Zdjęcie wirujące, z tańca drugiego;))

Drugie zdjęcie (Młody kontra Świadkowa)dodałam dla tych, którzy domagali się zdjęcia Tequili - oto i ona;), spisała się świetnie, dzięki raz jeszcze Zof:*!

wtorek, 21 czerwca 2011

Po drugiej stronie zasłonki

W sobotę zrobiliśmy "Kozę, która mówi!". Moja Szczeżuszka i ja. Do końca nie wiem, jak to funkcjonuje; pół pokolenia różnicy między nimi a mną, ich przewaga liczebna, moja funkcja instruktorki, intuicja, czasem całkowita słabość. I tak zwany "trudny wiek", he, he. Może i trudny ale na szczęście również niesamowicie plastyczny. Energie, które w nich drzemią, uaktywniają się, jedna po drugiej. Czasem widzę to zawczasu
i wtedy próbuje pomóc. Czasem kompletnie mnie zaskakują. A przy tym wszystkim, umówmy się, ja też się uaktywniam. No i w tym roku było inaczej: nie ja byłam reżyserem, choć starałam się czuwać nad sytuacją (za mało? za bardzo?) ale też oni definitywnie przestali być dziećmi. Masę rzeczy załatwiali sami, czułam, że mogę odpuścić. Przykład: tak ważny element przedstawienia, jak tekturowe instrumenty, czołg oraz Koza, powstał kompletnie poza moim zasięgiem; zobaczyłam je pierwszy raz na zdjęciu na fejsbuku - były piękne. I poczułam, że ominęła mnie jakaś część imprezy. W sumie, to zawsze mnie omija; jestem po drugiej stronie zasłonki. W tym roku po drugiej stronie zasłonki działy się śliczne rzeczy; mnóstwo gestów radości, wspierania się, ściskania, przybijania piątek... a może tak jest zawsze, tylko ja pierwszy raz terytorialnie byłam razem z zespołem? Ech, przyznam, że zrobiło mi się miło; przez chwilę przestała istnieć niewidzialna ścianka miedzy nami. To było jakoś wzruszające. Że pomimo tych kilkunastu lat, pomimo tylu różnic we wrażliwości, poczuciu humoru, sposobie myślenia, o które potykam się przez cały rok, coś jednak jest wspólne. Na przykład radość i stres. I może coś jeszcze, coś ludzkiego, co kiedyś sobie może powiemy, za ileś lat, kiedy pół pokolenia przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie... a może jeszcze później, za inną zasłonką.

środa, 8 czerwca 2011

Łączenie światów albo Spotkanie.

W niedzielę byliśmy na warsztatach swingowych i to już samo w sobie byłoby świetne. Jednak - były to warsztaty zorganizowane przez wspólnotę L'Arche, co uczyniło je (dla mnie przynajmniej) zapadającymi w serce. L'Arche zajmuje się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, nasze zajęcia (ćwiczyliśmy uroczy układ z lat czterdziestych, wcale nie taki łatwy zresztą) były więc przede wszystkim "bardzo pozytywne", jak określiła je K. tudzież integracyjne. Chociaż czuję, że słowo "integracja" jest kompletnie nieodpowiednie w przypadku działań wspólnoty Jeana Vanier. Rzecz w tym, że u podstaw tego, co robią, leży niezbita wiara, że każdy człowiek (tu: każdy podopieczny) jest fantastycznym, niepowtarzalnym i niezbywalnym darem dla innych, bo ma w sobie "to coś", czego właśnie nie ma nikt inny i żeby się o tym przekonać, wystarczy trochę go poznać.  Czy doświadczyliśmy tego na parkiecie w Centrum Kultury przy Elektoralnej? Chyba trochę tak, bo czuliśmy się dobrze, będąc razem. Nie wiem, czy to mało, czy dużo. Ale wiem, że zarówno idea wspólnego tańca jak i taka wiara są mi bliskie... choć w praktyce jedno i drugie jest często niełatwe. I tak sobie myślę: czy dałoby się prościej? Patrzeć w oczy po prostu, po ludzku, dotykać po ludzku, otwierać się i słuchać, w końcu - mówić po ludzku? Bez zasieków i gierek, bez lęku, jak wypadnę i jak mnie ocenią, bez wygórowanych oczekiwań względem siebie i drugiego, z nadzieją tylko i aż na Spotkanie? Spotkanie różnych światów, które są - mogą być - sobie potrzebne?
Po tamtym spotkaniu poszliśmy dalej, w pięć osób, wgłąb Muranowa, integrować się przy pudełku lodów i aparacie fotograficznym N. Sporo było radości i sporo bardzo udanych zdjęć. Patrzyłam, jak na moich oczach łączą się światy moich znajomych, choć nie zrobiłam nic, żeby temu pomóc. Jakoś tak wyszło, zupełnie po prostu. 
Link do strony L'Arche jest tutaj . Warto zajrzeć - właśnie zadomowili się w Warszawie, można im pomóc.
Zdjęcie - z Muranowa. Jeśli będę miała możliwość, niebawem załączę link do zdjęć z warsztatów.

niedziela, 29 maja 2011

Jaśmin na niebie i lampa oliwkowa

Dziś będzie romantycznie. Nie może być inaczej, bo nadszedł czas wiosenno-letnich, ciepłych nocy i słowików (ostatnio opanowały krzaki przy wejściu do metra Centrum! Dzielne jakie!). No, i zaczęła się odurzająca symfonia zapachowa, w której przodują, jak co roku: jaśmin i oliwka. Kilka słów na temat tych miłych roślinek.
Najpierw odkryłam jaśmin; było to w zamierzchłych czasach, owianych młodzieńczą głupotą i tendencją do mityzacji wszystkiego. Jaśmin otrzymał status krzewu mitycznego i symbolu miłosci (obok nocy czerwcowej, nowiu księżyca etc.)  z kilku racji: Po pierwsze, pojawia się na przełomie wiosny i lata, i jako taki jest dzieckiem tych dwojga (wiosna i lato występują tu w roli stęsknionych kochanków). Po drugie, mimo, że rośnie za niejednym sąsiedzkim płotem, ma w sobie nutkę egzotyczną, orientalną, już to ze względu na Pieśń nad Piesniami, już to dla Kleopatry, która olejkiem jaśminowym kazała nasączać nie tylko własne szaty i otaczające ją sprzęty ale także żagle swojej floty, żeby czuć było z daleka, że królowa przypływa, nie kto inny, już to ze względu na arabskie imię, noszone między innymi przez ukochaną Alladyna w wersji Disneyowskiej (podobno imię to nie ma etymologicznie nic wspólnego z roślina, o której mowa, ale co tam). Poza tym jaśmin jest biały, czysty, świetlisty, jak marzenia o miłości idealnej. No i pachnie. Co miłe - moi znajomi przeważnie wiedzieli, że lubię jaśmin i co roku zdarzał się ktoś, kto mi go bez powodu wręczał. No i wreszcie pamiętna (też już nieco mityczna) impreza jaśminowa, która kojarzy mi się głównie z lampionami w kolorowym szkle, jaśminem w przeróżnych naczyniach i ćmami, usypiającymi nad ranem na po kątach...
Oliwkę odkryłam dużo później. W Podkowie nie ma oliwek. Nie jestem zresztą pewna, że drzewa te serio nazywają się oliwkami, ale z wyglądu mają z nimi sporo wspólnego: te same szarawe, podłużne, twarde, ostro zakończone listki. A wśród ich gęstwiny skromne, kompletnie niewidoczne z daleka żółte kwiateczki. Niby nic, idziesz sobie rano do metra i nagle uderza cię fala słodyczy. To one, te maleństwa. Trzeba się dobrze naprzyglądać, żeby je dostrzec. Jeśli niegdyś chciałam być jaśminem, teraz zaczynam doceniać oliwkę. Jaśmin rozgwieżdża noc z niemałą dozą kokieterii - oliwka rozlewa swoje bogactwa niemal bezwiednie a w każdym razie - bezpretensjonalnie. Jak mawiają Arabowie: Skoro nie możesz być gwiazdą na niebie, bądź lampą w domu. Ech!

niedziela, 15 maja 2011

Chwila warta zatrzymania czyli: nas pięcioro, herbata i haiku

W piątek, trzynastego maja, spędziłam przeszczęśliwe popołudnie w pracy jako wolny słuchacz... wykładu o haiku! Moja droga N. w ramach przygotowań to poniedziałkowej prelekcji w pewnej bibliotece, zaczęła po prostu opowiadać, co wie (a wie dużo) i w ten sposób otworzyła mi oczy i uszy na ten znany i nieznany wątek japońskiej kultury, która, szczerze mówiąc, nigdy specjalnie mnie nie pociągała. Chyba zacznie. Haiku oczarowało mnie lapidarnością, zagadkowością (ale taką, która umożliwia odgadnięcie), fotograficznością i sezonowością. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam wykład, ale spróbuję przekazać moją świeżo nabyta wiedzę. Zdaje się, że aby powstało haiku, potrzebne jest zachwycenie się czymś (najlepiej czymś przyrodniczym) i pokora w przekazaniu tego obrazu (słowo obraz nie jest tu za dobre, bo ogranicza do zmysłu wzroku a haiku - przeciwnie) bez szkiełka własnych przeżyć. Słowem haiku ma spowodować, żeby ten, kto je czyta, zobaczył, usłyszał, odczuł zmysłowo to samo, co ten, kto je pisał. I to jest możliwe! Przekonywaliśmy się o tym po kolei wszyscy - bo kolejni odwiedzający nas znajomi wpadali "na chwilę" i zostawali, jedno po drugim, poddając się tym samym wierszom i te!u samemu efektowi "ACHA!" Zaiste, fascynujący to był widok!

 Zamieszczam dwa polskie haiku, które nas powaliły, pierwsze pióra Mariusza Ogryzko:  

blask ogniska
czarna woda w jeziorze
taka ciepła
Drugie, autorstwa Marii Kowal:

deszczowy wieczór
na nitce nad piecem
suszą się grzyby

Zdjęcie zrobione przez A.S. W sumie co najmniej trzy aparaty usiłowały uwiecznić tamtą chwilę. Haiku nikt nie napisał.

piątek, 6 maja 2011

Wiosenny swing z dziadkami

Trochę brakuje mi słów, żeby opowiedzieć o tym, gdzie trafiłam i co robiłam wczorajszego wieczoru. Niemniej - spróbuję, bo po prostu nie mogę nie napisać a Przebieralni Środków o genialnym środku, który wynalazł klub Tygmont tej wiosny (a może wynalazł go wcześniej, tylko ja o tym nie wiedziałam?). I który, (mam nadzieję!) długo jeszcze będzie tam kultywowany. Bo spełnia moje marzenia o potańcówce radosnej, międzypokoleniowej, uroczej i interpersonalnej. Już tłumaczę: Większość znanych mi imprez klubowych to kompletne fiasko z towarzyskiego punktu widzenia. Z głośników wypływa przygłośna papka, pracowicie miksowana przez didżeja tak, żeby ewentualne wspomnienia znajomych kawałków zatuszować, upodabniając do pralki automatycznej na pełnych obrotach i żeby, jak to tylko możliwe, utrudnić kontakt werbalny tym, którzy akurat próbowaliby go w tym miejscu uskuteczniać. Tymczasem wczoraj w Tygmoncie... Balsam na moje serce! Jazzband grający na żywo, w oszałamiającej części złożony z muzyków po sześćdziesiątce, stoliki (z przemiłą obsługą!) bezpośrednio sąsiadujące z parkietem (co sprzyja proszeniu do tańca nieznajomych pań - praktyka szeroko stosowana, nie tylko przez dziadków), na którym to parkiecie, jak i przy stolikach - pełen przegląd trzech pokoleń swingujących par! I - trzymajcie się - wszystko to za darmo (nie licząc drinków tudzież nieodzownej przy tym tempie wody) w każdy czwartek w klubie Tygmont. Tak więc, miłośnicy jazzu, miłośnicy Caro Emerald, spódnic z halkami (moja czerwona sukienka nareszcie znalazła idealne tło) tudzież starych amerykańskich filmów - zapraszam Was na plan filmowy! To się dzieje naprawdę i osobiście zamierzam spędzić w tym miejscu niejeden czwartkowy  wieczór...  A w którymś momencie podszedł do nas jakiś pan, nota bene Holender, pytając, czy mogłybyśmy wskazać mu klub ze współczesną muzyką, i czy w ogóle takie są w tym mieście? Cóż, jak na rodaka Caro, rozczarował mnie, ale mam nadzieję, że i on spędził miły wieczór... dokądkolwiek poszedł.
Zdjęcie mojej znajomej (moje, z komórki, nie wyszły), na zdjęciu inni moi znajomi. Nie ma to, jak znajomi;)

piątek, 29 kwietnia 2011

Niekończąca się Niedziela

Chrystus Zmartwychwstał więc i dziś już szósty dzień, jak trwa "święty dzień". Niby piątek, ale nie piątek, po prostu kolejny dzień Oktawy Wielkanocnej, ciąg dalszy Pierwszego Dnia, dnia bez końca. Dziś rano pomyślałam sobie, że tak kiedyś będzie; dzień bez końca, bez zmierzchu, bez jakiegokolwiek załamania niekończącej się radości. Na to czekamy, to mamy obiecane, nic więc dziwnego, że Kościół urządza sobie takie ośmiodniowe świętowania - trzeba się wprawiać. Wszystko zaczęło się w sobotę wieczór i przyznam, że zyskałam w tym roku całkiem nową perspektywę wydarzenia, jakim jest Noc Paschalna. Zamiast bowiem śpiewać w scholi, z widokiem na ołtarz, prezbiterów, znajomych w albach i dziesięcioro chrzczonych tej nocy baranków młodych, siedziałam z samego tyłu, na schodkach. A nawet - pierwszy raz - poczekałam na zewnątrz aż ojciec Mirosław poświęci nowy Paschał i weszłam do kościoła za jego płomieniem. Co zobaczyłam? Sklepienie kościoła św. Jacka w blasku ognia trochę nierzeczywiste, bluszcz spuszczający się z góry, niczym w pałacu Tolkienowskich elfów, morze ludzi, radosnych, czekających, świątecznych. A potem Noc prowadziła nas od jednego triumfu do drugiego: Exultet, liturgia czytań, chrzest, modlitwy, wreszcie Eucharystia, procesja wokół kościoła, no i ten cudny, dumny hymn Te Deum, który śpiewa się stojąc twarzą w twarz z Chrystusem obecnym w monstrancji na ołtarzu - a wszystko powoli, powoli... i pięknie tak, że się wie, że się tego nie ogarnie, nie spamięta, można tylko, w szczęściu i w znużeniu, siedząc na schodkach, spijać słodycz małymi łykami. Liturgia skończyła się około godziny pierwszej, by dać miejsce bardziej spontanicznym wybuchom wielkanocnej radości (chyba bardziej w tym roku spontanicznym, niż zwykle) i ta radość trwa sobie do dzisiaj i potrwa jeszcze o wiele, wiele dłużej. Wracając jeszcze do Tolkiena a raczej do jego adaptacji: ktoś powiedział, że film "Powrót Króla" od połowy stanowi serię zakończeń. Dodałabym, że triumfalnych zakończeń (rzadko płaczę na filmach, a na tym nawet mnie się udało).
Nie bedę zamieszczać tu linków do filmu, pewnie jeszcze gdzieś są te fragmenty, porozrzucane po Youtubie, mozna sobie poszukać. Zamieszczę dwa inne: Pierwszy - do utworu, który podobnie eskaluje radość; kiedy zdaje się, że nie mozna już więcej, okazuje się, że to dopiero początek. Serdecznie namawiam do słuchania, ale uwaga; utwór należy do tych, których nie da się puszczać w tle, trzeba  w y s ł u c h a ć.
Drugi link  - do naszej radości paschalnej, po-liturgicznej, czyli do Poloneza Paschalnego 2011.
Co jeszcze? Radosnych Świąt powrotu Króla! Wciąż trwają, pijmy je, smakujmy... On naprawdę zmartwychwstał
i działa.
Siedem Pieśni Marii - Zmartwychwstanie
Polonez Fretowy

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Medytacja Wielkoponiedziałkowa

Ponieważ był Wielki Post i ponieważ przywykłam to robić - szukałam pomocy w Słowie, które żyje. Słowa, które żyje nie można popędzać. Można Go słuchać i o Nim myśleć. Pozwolić Mu płynąć, nie zamykając w schematach. I nie bojąc się być w tym sobą -  zaufać, że Ono sobie poradzi. Dziś rano dostałam kolejny element układanki, a może nawet - spoiwo. Tak, sądzę, że Miłość jest spoiwem; balsamicznym, słodkim, płynnym i ciepłym. Doświadczyłam jej dziś rano, próbując zamienić się miejscami z Szymonem Cyrenejczykiem. Nie jest to łatwe, szczególnie, kiedy się jest kobietą... Pomyślałam o tym od razu: Szymon musiał być chłop jak dąb, skoro rzucił się w oczy tym żołnierzom jako pożądany tragarz. Ja spojrzałam na ogromną belę nad moją głową i wiedziałam jedno: może uda mi się to przez chwilę utrzymać, może uda mi się nie upaść ale - nic więcej. Kiedy już poczułam ciężar i rozmyślałam nad tym, co powyżej, zauważyłam wreszcie, że Skazaniec leży obok mnie na ziemi. Był ledwo żywy i nie byłam pewna, czy wstanie. Może bym Mu pomogła, ale nie miałam wolnej ręki. Chyba zaczęłam Go prosić, żeby wstał. I w końcu wstał. Objął lewym ramieniem mnie i krzyż. Poczułam Go. Jeśli ktoś widział "Pasję" Gibsona, to pewnie się orientuje, że tam ta scena wyglądała podobnie. Zapamiętałam ją z powodu skojarzenia tekstem o jarzmie: "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie". (Mt.11, 28-30).  Może większość czytelników wie, co to jest jarzmo, ja jednak długo nie wiedziałam, że to taka uprząż dla wołu a już na pewno nie kojarzyłam, że taka uprząż bywa podwójna. Więc w takim "jarzmie" szedł pod górę filmowy Szymon z Jezusem i w takim jarzmie szłam dzisiaj ja, objęta Jego ciepłą, wilgotną od krwi, omdlewającą a jednak zdecydowaną ręką. I było słodkie! Bo On był obok i  obejmowała mnie Jego ręka. Czy było lekkie? Prawdę mówiąc przestałam je czuć, zachwycona tylko Jego obecnością. Chciałam, żeby nie kończyła się ta droga i żeby nie kończyła się ta medytacja.  Skończyła się i zastanawiam się teraz, czy w życiu też tak się da? Przestać przyglądać się temu cierpieniu, które i tak jest, a popatrzeć na Tego obok i zachwycić się Nim. Uwierzyć, że Go obchodzi. Że współodczuwa. Że już je poniósł na własnych plecach wtedy, tam. Jesteśmy w fantastycznej sytuacji: każde nasze cierpienie JEST już tam zaniesione, jest odkupione przez Niego. Przepojone Jego miłością, ciepłą, słodką, balsamiczną, kojącą.
A przed nami zmartwychwstanie...

Link do "jarzma" wg Wikipedii, szczególnie polecam obrazki:)

środa, 23 marca 2011

Przebłysk

Kiedy Ł. zadzwonił, stałam na plaży w Gdyni. To było kilka tygodni temu, były ostatki i pojechałyśmy z mamą do Trójmiasta, żeby najeść się pączków i zobaczyć morze, które na szczęście akurat wyszło spod lodu. Odebrałam ten telefon z drżeniem, obawiając się konfrontacji z czymś niepojęcie bolesnym. W zamian usłyszałam znajomy głos, który zaprosił mnie na "pogrzeb naszego Dziecka" i  polecił przynieść ciasto. Kilka dni później jechałam na Służew walcząc z czasem i z poczuciem zażenowania, że wystąpię w pomarańczowych spodniach i nie zdążę nawet kupić kwiatów. A potem, całkiem niedługo potem okazało się, że to wszystko nieważne. A. przytulając mnie powiedziała tego dnia: "Tak się cieszę, że jesteś kolorowa!" (swoją drogą nie wiem czy wiesz ale to było moje marzenie ale niewypowiedziane żeby na tym pogrzebie ludzie nie przyszli tradycyjnie na czarno tylko głupio mi było to napisać....więc dziękuję:)  A kwiaty... cóż - kwiaty niosłam takie, jakich nie niósł nikt inny; ten bukiecik, który w czasie Mszy stał na białej trumience, przykrywając ją w dużej części. Nigdy wcześniej nie byłam w tej kaplicy: jest mała, ciepła, ładna i przytulna. Zmieściła się tak jednak pokaźna schola i cała masa ludzi, którzy przyszli, żeby być z A. i Ł. Większość zwolniła się z pracy i czuła się niepewnie, co było widać (serio?). Niektórzy płakali, ja trochę też. A. łamał się głos, kiedy śpiewała psalm (trochę to brzmi dramatycznie, serio to tak wyszło? mnie było spokojnie w tamtym miejscu...to taki fajny stan kiedy gdzieś w środku czujesz spokój i Opiekę  choć ciało robi co innego- nogi się trzęsą i głos pewnie trochę też...ale nawet to że te nogi latają w niczym nie umniejsza tego spokoju...po prostu trochę trudniej ustać:) a Ł., kiedy czytał czytanie, trochę plątały się słowa, ale to były słowa Życia. Przeczytane, wyśpiewane, żeby pocieszać i rozświetlać noc. Wybrane przez nich, tak, jak w dniu ich ślubu, w sierpniu półtora roku temu. I  - mam nadzieję, że nikogo nie zgorszę - miałam to nieodparte wrażenie podobieństwa (my też) także i później , kiedy oni wzięli tę białą trumienkę, w której spoczęło ciałko Janka  Marii na kilka miesięcy przed czasem, w którym zwykle ludzie przychodzą na świat, i poszli z nią w stronę cmentarza. A my szliśmy za nimi, tak samo, jak tamtego sierpniowego dnia przez ulice Starego Miasta. Wtedy byli biali, teraz czarni. Ale Jankowa trumna nadal była biała. I oni nadal - nie! BARDZIEJ pełni wiary i nadziei. I miłości - razem, jak chyba nigdy dotąd. Czy wiedzieli, że są znakiem? Znakiem niepodważalnym, niezaprzeczalnym, bo zbyt mocno doświadczonym przez ból, aby mu nie wierzyć? Czy wiedzieli, że ich droga na cmentarz mówi więcej, niż wszystkie marsze z antyaborcyjnymi hasłami na transparentach? Miałam doprawdy poczucie, że w tej śmierci jest pełnia Życia i tym Życiem karmimy się wszyscy. Daj Boże każdemu uczynić ze swojej śmierci taki dar dla innych. Czekaliśmy, aż panowie zasypią grób i ojciec zaczął śpiewać "Zwycięzcę śmierci". Włączyliśmy się; schola, oczywiście, czterogłosem. I pomyślałam z rozbawieniem, że w tym roku Wielkanoc przychodzi na skróty. A potem A. i Z. wychylili się zza czyjegoś nagrobka i powiedzieli nam to, co potrzebowaliśmy usłyszeć. Że jesteśmy spękani i nie wiemy, jakimi słowami do nich mówić. I że to nie jest ważne. Ze współcierpieć można ze śmiechem, z uściskiem, ze słodyczą, nieporadnie, po prostu będąc. Ściskaliśmy ich więc i śmialiśmy się i wzruszaliśmy i jedliśmy słodycze z herbatą w sali u oo. dominikanów. Nasz mały Święty, który narodził się tylko raz - od razu dla Nieba, zaniósł przed oblicze Pana jedną moją intencję. Nie ma to, jak znajomości...:) I to jest chyba wszystko, co chciałabym napisać o Przebłysku, który zdarzył się nam w tym roku u progu Wielkiego Postu. A nie, jeszcze to, że "warto żyć. Z Panem Bogiem warto żyć" - to też z mowy znad tablicy pamiątkowej. W tych okolicznościach zapadło w pamięć.
Niebieskie wstawki to komentarze A. Na zdjęciu - plaża w Gdyni. Ktoś powiedział, że tak powinna wyglądać wieczność. Osobiście przypuszczam, że jest cieplejsza i bardziej kolorowa, ale co tam. Każdy ma swoje przebłyski.

czwartek, 24 lutego 2011

Pojedynek z omletem

Dla wyjaśnienia: pojedynki są ciągłą atrakcją tych, którzy nie są dumnymi singlami a nie są też tym, czym by być chcieli - miejmy nadzieję, że czasowo. Tak czy siak, żyjąc w pojedynkę trzeba co jakiś czas pojedynkować się ze sobą, z przedwczesnymi podmuchami wiosny, z jakąś piosenką, z jakimś filmem i tak dalej. Metodą prób i błędów udało mi się opracować jedną dość skuteczną metodę pojedynku. Ponieważ o miłość tu chodzi, nie da się jej oszukać i należnego jej miejsca zapełnić czymkolwiek innym. Należy więc ze słabości broń uczynić i - kochać! Kochać ludzi, którzy są. Bliskich i mniej bliskich, sąsiadów, przyjaciół i - uwaga - rodzinę też! Im bardziej pomysł wydaje się karkołomny, tym bardziej będziecie zdumieni efektem. Oczywiście, trudno wykrzesać z siebie zaraz zrozumienie, cierpliwość, słodycz, którą ci wszyscy kochani chcieliby się akurat nakarmić, gdyby ich ktoś zapytał. To nic! Trzeba zrobić coś, co akurat się umie. W moim przypadku jest to omlet. 

PRZEPIS NA OMLET A'LA MUSZ (MOUCHE):
Potrzebujesz: kogoś, dla kogo zrobisz omleta, patelni, jajek (na początek wystarczą dwa), miksera, oliwek (mogą być w dwóch kolorach i krojone), pomidora, octu winnego, odrobiny mąki, puszki kukurydzy i czegokolwiek innego, co jeszcze chcesz tam dorzucić.
Robisz tak: oddzielasz białka od żółtek i ubijasz z nich pianę, soląc ją leciutko. Żółtka wędrują do miski i to wcale nie takiej małej: musi się tam zmieścić razem z nimi cała reszta ingrediencji oraz mąka (ale nie dużo). To nie znaczy, że wrzucamy tyle, ile się zmieści - z umiarem. Musi starczyć na następny omlet, bo na jednym na pewno się nie skończy...
Teraz najważniejsze: smarujesz patelnię olejem i stawiasz na gazie, w miarę dużym. Przekładasz  to kolorowe do tego białego i mieszasz dokładnie, ale już łyżką, nie mikserem. A potem szybko na patelnię - plask! Można pogłaskać omlet łyżką od góry, żeby pomóc mu zająć wygodnie całą przestrzeń i w tym momencie zmniejszyć nieco gaz, żeby się nie przypalił (ale jeśli się przypali, nie panikujemy, i tak będzie dobry). Przykrywamy patelnię przykrywką, jeśli jest (u mnie nie było) lub dużym talerzem (był). Po czterech minutach sprawdzamy delikatnie, najlepiej przy pomocy plastikowego płaskiego narzędzia, czy spód omleta jest już gotów odkleić się od patelni. Na ogół okazuje się, że tak i do tego jest brązowy - to oznacza, że czas na Misję Decydującą. Po kilku latach prób okazało się, że jest ona prosta i nie trzeba niczego przerzucać w powietrzu, ale wcześniej to był moment traumatyczny. Jeśli macie ochotę na sporty ekstremalne, to podrzucajcie - jest to niezapomniane doswiadczenie kształtujące charakter. Ale potem możecie po prostu podważyć omlet tą plastikową packą i zsunać go na talerz. Talerz kładziemy sobie na dłoni i przykrywamy patelnią od góry a potem jedno, zdecydowane siup! -
i przewrócony omlet wraca na gaz. Na niezbyt długo; już po chwili druga strona medalu jest juz gotowa rozstać się z patelnią a wasz życiowy triumf rozbrzmiewa w harmonijnych ochach i achach umiłowanego społeczeństwa. Uwaga: jeśli przypadkiem napiszecie na FB: "Mam ochotę usmażyć dziś komuś omleta", nie zdziwcie się, jeśli gości przyjdzie nieco więcej, niż się spodziewaliście (i to jest cudowne!).
Uwaga druga: to, co widać na zdjęciu, to naturalnie NIE JEST omlet a'la musz. W ferworze walki zapomniałam zrobić zdjęcia tamtym omletom. Ten na zdjęciu to moje dzisiejsze śniadanie; nie ma mąki, nie ma żółtek (zjadłyśmy je w niedziele w postaci kogla-mogla) i - o zgrozo! - jest posłodzony. Nigdy tego nie róbcie. Nawet, jeśli macie zamiar zjeść go z dżemem. I w ogóle, w pojedynkę to smakuje o wiele gorzej.

wtorek, 8 lutego 2011

Pomarańczowa sukienka z Hawany.

Na krótką chwilę Przebieralnia staje się blogiem ciuchowym. Wydarzenie, które opisuję,  miało miejsce dzisiaj w przymierzalni w pewnym modnym ostatnio i nieco chyba przereklamowanym sklepie w centrum. Zabrałam tam moją drogą Z.M.R., aby siostrzanym okiem spojrzała na pewną pomarańczową sukienkę, którą sobie upatrzyłam. Z właściwą jej trzeźwością oceny określiła moją zdobycz jako "niepowalającą". Mała dygresja: jeśli ktoś zauważył, że w ciągu kilku ostatnich lat choruję na kolor pomarańczowy, zwłaszcza na pomarańczowe spódnice i sukienki, zdradzę teraz, że choroba ma swoje źródło w niezbyt lotnym acz uroczym filmie "Dirty Dancing 2, Havana Nights", gdzie w scenie półfinałowej (całkowicie kluczowej dla filmu, zarówno pod względem fabularnym jak i widowiskowym) Ramola Garai tańczy w nieopisanie pomarańczowej sukience, uszytej tak starannie i z taką finezją, że dawno straciłam nadzieję na kupienie czegoś podobnego gdziekolwiek. Mimo to wciąż próbuję!;) Dziś jednak moja siostra odradziła mi przywiązywanie się do wiotkiej tuniczki ozdobionej przy dekolcie masą zwisających serduszek, w zamian wciskając mi do przymierzalni (w momencie, kiedy byłam już w płaszczu i gotowa do wyjścia)  - zupełnie inną pomarańczową sukienkę. Właściwie, to nie jest nawet pomarańczowa - ma kolor wschodzącego słońca i stąd trochę myślę o niej "Tequila Sunrise". Ale podszewkę ma pomarańczową i to, oczywiście, czasami widać:) Nie powala na wieszaku, ale kiedy się ją włoży, zaczyna mówić. Czy ją kupiłam? Nie. Wyszłam ze sklepu, śpiesząc się na 20.00 do jezuitów na Starówkę. Jeśli ktoś ją kupił, to moja siostra. Taki przynajmniej był jej zamiar w ostatniej chwili - kupić ją dla mnie! Dobrze zabrać ze sobą na zakupy kogoś równie szalonego i kochającego, jak ona. Jeśli tak właśnie się stało, jutro zamieszczę tutaj zdjęcie Tequili.  Tymczasem zamieszczam linka do półfinału. Mój komentarz do tego filmu? Oryginalny Dirty Dancing jest filmem "o czymś" i mimo pozornej rozrywkowości jest jednak i ciężki i dwuznaczny. DD2 jest filmem o niczym:) Trochę o miłości i namiętności, trochę o dorastaniu, trochę o Kubie, ale przede wszystkim jest filmem o tańcu i o sukienkach Ramoli Garai. Jest ich tam kilka i wszystkie ładne, ale ja najbardziej lubię tę pomarańczową. Kobieca i dziewczęca zarazem, radosna, ognista, kwiatowa, pachnąca niemal z daleka pomarańczami  i drinkiem z palemką a także luksusem. No i ten taniec, ech! Oczywiście - dirty, ale chyba (??) nie to porusza w nim najbardziej. Mam nawet wrażenie, że kilka "najmocniejszych" kawałków dorzucono tam jakby na siłę, bo wypada, żeby było "dirty". To, co mnie w nim - w nich - uwodzi, to  - obok wzajemnej fascynacji - całkowita zgodność, sztama, zaufanie. I piękno. Ciekawe, czy coś takiego da się osiągnąć w realnym świecie na realnym parkiecie? I czy rzeczywiście coś innego, niż zmysłowość, może być w tym ciekawe?  Czy taniec, żeby być tak piękny, musi koniecznie być "dirty"?
Link do wersji z interesującym dubbingiem;)
Półfinał.

piątek, 4 lutego 2011

Walentynkowe przedwiośnie

Z oknem Prababuni pada śnieg i to nie z wdziękiem, dużymi płatkami, ale, prawdę mówiąc, na łeb na szyję. Jest wyraźnie zmęczony. Od jutra wystawa zmieni się na walentynkową, dziś jeszcze jest biało- zielona, poświąteczna. Jedynym miłosnym akcentem jest serduszko zaczepione o palec manekina, przy czym serduszko jest również zielone. W sumie ciekawie to wygląda na tle innych wystaw, przybranych w te czerwone serducha z mechatego plastiku. Nie cierpię ich, podobnie jak dwumetrowych, farbowanych na ciemnoczerwono róż, które nie pachną, gubią płatki, a łodygę i liście mają zatrute barwnikiem i brunatne. Będą robić karierę na mieście przez najbliższe dwa tygodnie, ech!... Na szczęście obok nich będą też te nieduże, jaśniejsze, miękkie i pachnące różyczki, których dziesięcioprocentową czerwoność dopełnia dziewięćdziesiąt procent żywej zieleni. Przecież zakochanie, szczególnie w swoich najpierwszych początkach jest tyleż czerwone, co zielone właśnie! Szczególnie w lutym, kiedy nawet niezakochanym śnią się liście i trawa. Nie wiem, jak tam było ze świętym Walentym i czym sobie zasłużył na przydanie mu dnia 14. lutego (pewnie po prostu tego dnia przeniósł się do Pana), ale sądzę, że Walentynki są przepojone tęsknotą za wiosną. I na wskroś zielone, jak szumiąca w piosence Emiliany T. miłosna dżungla, której zieloność zaskoczyła mnie dwa dni temu w sklepie H&M i kazała mi napisać dzisiaj tego posta.
Tutaj jest link do piosenki.

czwartek, 3 lutego 2011

O wytrwałości w postanowieniach i o tym, że codzienność zaskakuje;)

Upomniano mnie, że miałam na blogu inspirować się codziennością, zamiast opisywać weekendowo-imprezowe atrakcje. Zrobię to teraz z chęcią... Codzienność potrafi zaskoczyć. Można nawet wpaść na nią w drzwiach. Było to tak: Wczoraj wieczorem - 2. lutego - zamierzyłam udać się na koncert kolędowy pewnego chóru, bliskiego mi z powodu śpiewających w nim znajomych. Klimat kolęd "last minute" podziałał na mnie jednak nieco zbyt skutecznie: Na wydarzenie rozpoczęte o 19.00 na głębokim Bemowie chciałam zdążyć, wyruszając z przystanku DH Smyk o godzinie 20.10. W zasadzie nie miało to sensu, ale z niespotykanym u mnie uporem brnęłam ku swej nieuchronnej porażce - nie wiedzieć czemu pocałowanie klamki kościoła, w którym koncert się odbywał uznałam za wielkie zwycięstwo nad własnym niezdecydowaniem. Na szczęście rozsądek podpowiedział mi po drodze, że warto przesiąść się w metro, co też zrobiłam. Na miejscu, oczywiście, było ciemno i prawie pusto. Nieznajome mi ostatki szanownego zespołu docierały do swoich samochodów i oddalały się w mrok. Wierna postanowieniu zbliżyłam się jednak do klamki. Nacisnąwszy ją, weszłam do pomieszczenia, w którym nic nie było, poza kolejnymi drzwiami  - z klamką. Z uporem maniaka ruszyłam w jej stronę licząc, że drzwi, jak to drzwi, muszą doprowadzić mnie w końcu do czegoś, co usprawiedliwi całą tę eskapadę. Miałam rację! W drzwiach wpadłam na moje usprawiedliwienie w postaci znajomego tenora, do którego dołączyła niedługo równie znajoma dyrygentka oraz kilka innych osób i nie wiedzieć kiedy - jechałam z nimi na imprezę "u Piasia". Czyż to nie cudna alternatywa dla samotnego wracania w chłodzie i głodzie na Imielin? Jakby tego było mało, impreza okazała się reprezentować gatunek imprez przeuroczych. Tyleż kameralna (mniej niż dziesięć osób) co klimatyczna (muzyka w najlepszym wydaniu, łącznie z Caro Emerald;)). I przekonałam się na własnej skórze, że kiedy ludzie mają powód do radości, kiedy się lubią i lubią tańczyć, to będą tańczyć także w środku tygodnia, bez pompy, bez tłumu, przy nalewce i frytkach, w świetle choinkowych lampek porozwieszanych po ścianach (niestety nie zrobiłam im zdjęcia - to, co widać, to lampki z naszej kuchni, mniej kolorowe, niż tamte). Więc tańczyłam, rozmawiałam i czułam się przyjęta tak przez Piasia jak przez jego gości, którym chcę podziękować za ten niespodziewany wieczór, jeśli zdarzy im się przeczytać tego posta. I tak codzienność potrafi zaskoczyć... Chociaż w sumie, to wczoraj było święto.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Impreza i po imprezie.

Po imprezie zwykle jest dużo przemyśleń. Im lepsza impreza, tym więcej. A ta była bardzo udana - nie licząc wizyty na ostrym dyżurze po spotkaniu gospodyni z ostrym przedmiotem  w postaci stłuczonej butelki w śmietniku:/  - choć i to doświadczenie do przemyśleń skłania.
Bardziej skłania taniec i - rozmowa o tańcu. Pierwszy element sam w sobie przewidywalny, choć pełen różnorakich niespodzianek i odkryć. Raz byłam odkrywcą a raz odkryciem - jedno i drugie było miłe. Rozmowa o tańcu około godziny wpół do trzeciej nie jest jednak często spotykanym zjawiskiem imprezowym. Szczególnie, jeśli się rozmawia z kimś, z kim przed chwilą się tańczyło. A więc tak jakby: zdarzenie i refleksja, albo też wymiana refleksji. Nie każdemu to pewnie jest potrzebne, ale akurat zarówno mój rozmówca, jak i ja sama należymy do osób, dla których taniec jest TEMATEM. A na tematy się rozmawia. Co prawda nie doszliśmy do żadnego światłego wniosku, ale podzieliliśmy się doświadczeniem, co jest zawsze przydatne. Trochę mi się poszerzył horyzont i chyba rozmówcy też. Tańcu, moje drogie zasupłanie, kiedyż cię rozsupłam?:) Czym w końcu jesteś? Możesz być grą aktorską ale możesz być również wyrażaniem prawdziwych pragnień. Możesz być sportem i możesz być sztuką. Możesz być namiastką. Pewnie możesz być też prostą przyjemnością... co dla niektórych jest nieosiągalne... Niestety? A może i w tym jest bogactwo? Może zrezygnować z "niestety" i zaakceptować rzecz, jaką jest?

Złota spódnica wiruje, posłuszna prawom fizyki. Euforia miesza się z niepokojem. Pochwały cieszą i peszą. Słodycz powoli przechodzi w gorycz. I pojawia się pytanie o dobro. I nie ma takiej odpowiedzi, która by to wszystko uprościła. Jeszcze jej nie ma.

czwartek, 27 stycznia 2011

Kolęda jest dobra na wszystko?

W zeszłą sobotę były kolędy u AiG. Przyznam, że pomysł kolędowania pod koniec stycznia wydawał mi się dość ryzykowny. Ścisły okres kolędowy trwa właściwie dwa tygodnie i w te dwa tygodnie kolędy smakują najlepiej. Pod koniec stycznia choinki osypują się z igieł i bombek a ludzie chcą balować a nie śpiewać. A jednak, niespodzianka! Dwie gitary, mnóstwo "przeszkadzajek", najmłodsze pokolenie zafascynowane numeracją stron w śpiewniku, zapodaje kolejne numery, mnie ktoś podaje śmieszny instrument - takie dwa drewniane krążki połączone gumką, z wdziękiem udające kastaniety i nagle przypominam sobie, że śpiewanie to też rytm i radość, i porozumienie niewerbalne... oraz werbalne, bo Słowo aż iskrzy w trzynastych i czternastych, zapomnianych zwrotkach, wynalezionych gdzieś w internecie przez organizatorów.
Dziękuję, Żari, za kolędowanie - to był dobry pomysł!:*)

I trzy dni potem - na Placu Zamkowym, pod wielkim, stożkowatym paskudztwem, pokrytym ordynarną, dyskotekową iluminacją, na mrozie, w końcu stycznia - przystanęłam, ścięta z nóg melodią nie z tego świata, bo ze świata grudniowego, rzewnego i nabożnego. Nigdy nie słyszałam "Zaśnij, Dziecino"  bez słów, nigdy na akordeonie i nigdy w tak absurdalnych okolicznościach. Przyszło mi na myśl, ze pan z akordeonem ma nie mniejsze szanse sukcesu niż dziewczynka z zapałkami, ale może się myliłam; w końcu nie siedziałby tam dzień w dzień, na mrozie - a siedzi. Możecie mu coś wrzucić, ja tego nie zrobiłam, niestety.