wtorek, 8 maja 2012

Kochany Płód

Wracam po długiej przerwie, bo wiele się w moim życiu działo w ostatnich trzech miesiącach, i to były dobre rzeczy. Wracam, żeby powiedzieć, że przeczytałam przed chwilą tekst, który mnie poruszył. Tekst Michała  Łuczewskiego, gdzieś odrzucony, gdzieś fragmentarycznie przyjęty, w końcu na szczęście zamieszczony i do przeczytania online. Jego profil nie pasuje do mojej Przebieralni, która nie dosięga doń nijak poziomem intelektualnym, więc nie będę go tu komentować; za to pozwolę mu się zainspirować. Będzie osobiście. Tak się składa, że dzisiaj wracam do Przebieralni w takim punkcie mojego życia, gdzie na horyzoncie pojawia się nieśmiało kontur rodziny, rodzenia, rodzicielstwa. I znów przyszło na świat kilkoro dzieci; Basia, Urszulka, Antoś, a ja coraz bardziej wierzę, że to, na co patrzę z boku, będzie też kiedyś i moim udziałem. I nie wiem, czy będę miała tyle "szczęścia" co rodzice tych trojga, czy też moje szczęście będzie miało gorzki smak poronienia, choroby, utraty, jak dla rodziców Jasia i Tereski, których historie jakoś na tym blogu zaistniały, bo właśnie oni dali najmocniejszy wyraz temu, że Płód może być ukochany, uszanowany za darmo i bez względu na okoliczności. Nie żeby kochali bardziej, ale bardziej to było widoczne i to też jest szczęście, moim zdaniem.  W tym punkcie stojąc, wracam też do własnej prehistorii, której pewien szczegół jest mi szczególnie drogi. Był w moim życiu pomysł aborcji. Proponowany przez lekarza z konkretnych przyczyn medycznych, bo mama przeszła bardzo ciężką odrę w pierwszych miesiącach ciąży i jej zwykłe skutki są dla dziecka (o ile przeżyje) w takim przypadku opłakane. I gdyby moja dwudziestoośmioletnia mama wówczas uległa - no, wiadomo, nie byłoby mnie tutaj. Ciekawa jestem, ile osób może powiedzieć coś podobnego o sobie? Pewnie sporo, a może o tym nie wiedzą. Mamy raczej się nie chwalą. Ja się cieszę, że wiem, to działa na wyobraźnię. Mama odważyła się sprzeciwić. Byłam więc płodem kochanym. I to był pierwszy cud w moim życiu. Drugi był taki, że odrze nie udało się mnie ani zabić ani pokiereszować. Bóg chciał, żebym żyła dłużej, niż kilka tygodni. Mam nadzieję, mam wielką nadzieję, że po to również, żeby kogoś urodzić.

Link do tekstu Michała Łuczewskiego. 
Naprawdę bardzo się cieszę, że ten tekst powstał. Mam wrażenie, że mówi jakimś innym językiem, potrzebnym i świeżym, o rzeczach intuicyjnie oczywistych a z rzadka nazywanych. Autorowi gratuluję.

Link do posta o Jasiu.
I do posta o Teresce.

Na zdjęciu ja;)

wtorek, 31 stycznia 2012

Różane Niebo Tereski

Ten post dedykuję w całości pewnej Dziewczynce, która przez ostatnie pół roku w tajemniczy sposób przysłużyła się Bogu i nam, tylko będąc. I to przez dłuższy czas - niewidzialnie, bo we wnętrzu mamusi. Kiedy A. przyszła do mnie do sklepu, jakoś wiosną, chyba wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałam się o jej istnieniu. Potem, jak mi się zdaje, równocześnie z wiadomością o chorobie, pojawiło się też jej imię - Tereska. I pod tym imieniem osiągnęła szczyty popularności w naprawdę młodym wieku; ani jej rodzice, ani ja tym bardziej nie mam pojęcia, ile osób modliło się za Tereskę, ale jej mama, A. twierdzi, że mniej więcej pół Polski.
I naprawdę nie wiem, co o Twoim byciu między nami, Terko, pisać. Na Twojej Mszy żałobnej śpiewałam psalm o Pasterzu, ten jedyny chyba, który znam na pamięć i wydał mi się kompletnie nowy, bo opowiadał o Tobie.O Tobie, której zdrowiem wszyscy się martwili a Ty mieszkałaś sobie tam cicho w brzuchu, kopałaś czasem, gdy się przyłożyło dłoń i, jako żywo - nie brak Ci było niczego. W dniu, w którym przeszłaś przez nasz świat, spadł śnieg, Twój tata porobił mu ładne zdjęcia. Bo "Tereski lubią śnieg i lubią róże"... Kiedyśmy żegnali Cię na cmentarzu, zostałaś literalnie zasypana różami - i dobrze, tak powinno być. Bo tak robi Miłość. Zasypuje różami za to tylko, że się jest. A to, że się jest, przysparza miłości, rodzi ją w ludziach. Jak to się dzieje? Bóg jeden wie. Ale i Ty wiesz. Ty już teraz wszystko wiesz. Najmłodsza z nas i najstarsza, bo nas wszystkich wyprzedziłaś, pobiegłaś na skróty. I już co poniektórzy zaczęli doświadczać Twojego wstawiennictwa. Ja chcę Ci podziękować za relację z Twoją mamą. Myślę, że nie rozwinęłaby się tak, gdyby nie Ty. Nic nie zbliżyło nas do siebie tak, jak Twoje życie i Twoja śmierć. Wiem, że się modlisz za nas, Maleńka, nie słowami, ale całą sobą. Twoi dzielni rodzice też to wiedzą. Ból, który jest, czeka na śnieg.

Na zdjęciu różane niebo i świeży śnieg, zdjęcie taty B.

czwartek, 5 stycznia 2012

Życie jest, jak mandarynka...

Przepraszam wszystkich za przydługie milczenie; tak to jest, że kiedy dużo się dzieje, nie wiadomo, jak i o czym pisać. Minął Adwent, Boże Narodzenie, Sylwester i jeszcze moje małe osobiste święto, słowem czas życzeń i podarków. I właśnie teraz wiem już, o czym chcę napisać; o byciu obdarowaną. Dostałam w tym czasie masę prezentów, materialnych i niematerialnych, podchoinkowych i urodzinowych; i to wszystko pomagało mi krążyć myślami wokół tego Prezentu, jakim jest całe życie. Prezent od Boga. Wielka seria prezentów. Ze świątecznej Oktawy wyjmuję dwa znaczące zdarzenia.
Pierwsze przedziwnie niepozorne, porażające powszedniością: mama spakowała mi do pracy garść mandarynek. No i jadłam tam te mandarynki, w międzyczasie, w pośpiechu, w kakafonii centrum handlowego. Ale przy ostatniej naszła mnie myśl, że ta mała, pomarańczowa kulka to dar od Boga dla mnie. I tak mandarynka w ciągu kolejnych sekund nabierała znaczenia. Miał znaczenie jej kragły kształt i obieranie jej ze skórki - było, jak odpakowywanie prezentu. Zapach tej skórki! Wdychałam go, jakbym po raz pierwszy w życiu miała do czynienia z czymś równie ślicznym; został przecież skomponowany specjalnie dla mnie, niczym autorskie perfumy z dedykacją. Wreszcie zabrałam się do jedzenia tej mandarynki. Rozkoszowałam się nią, cudnie soczystą, pełną smaku, doskonałą.  Czułam się, niczym Matka Ewa, kosztująca pierwszej w świecie mandarynki od Pana w świeżo zasadzonym rajskim ogrodzie.I wszystko to bez szczególnych uniesień, za pomocą jedynie Łaski i wyobraźni! Patrzyłam w sufit, z którego padały kolejne refleksje: Czy można by tak żyć? Tak przyjmować wszystko, co nas spotyka, każdego dnia? I - wielkie nieba! - ileż to mandarynek zjadłam już w życiu, nie myśląc w ten sposób i nie zauważając ich, nie rozumiejąc, że są darem miłości?
Drugie wydarzenie zajęło cały następny dzień. Dostałam od moich przyjaciół urodzinową grę miejską (a właściwie międzymiastową). Przyszłam rano do pracy i dowiedziałam się od koleżanki, że zmiana planów... Wetknęła mi w rękę pierwszy list ze wskazówkami, gdzie i o której mam się znaleźć, a potem potoczyło się... I co mogę powiedzieć o naturze prezentu-niespodzianki? Że jest się zaskoczonym, kiedy przychodzi. A potem, kiedy wiesz już, że "się zaczęło", nie masz bladego pojęcia, co cię spotka za chwilę i dokąd cię to poprowadzi.  Burzy to wszystkie twoje plany, co może budzić strach i irytację (przy drugim punkcie, wychodząc z lodowatego strumyka usłyszałam, ze "to dopiero początek!" i była to prawda).  Aby więc przyjąć prezent, konieczne jest bezbrzeżne zaufanie. i tylko wtedy można się tym wszystkim naprawdę ucieszyć. A uciecha to ogromna! Tak serio - to był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Trzydziestka stuknęła mi w trasie, pomiędzy jednym a drugim punktem i spotkaniem. Dzień ten, niczym pudełko czekoladek Foresta Gumpa, ofiarował mi pełną paletę atrakcji, od lodowatego strumyka do wanny pełnej płatków róż. Dowierzając swemu szczęściu, unurzałam się w tych moich urodzinach po uszy. Pachniały mandarynką.

Mandarynką pachniał też Album, Tort, taniec i wszystkie prezenty, które doceniłam dopiero następnego dnia... Dziękuję Wszystkim za wszystko.