piątek, 5 października 2018

Nigdzie się stąd nie ruszam.


Każdy ma swoją historię. Moja jest taka, że kiedy moi rodzice zaczęli na poważnie interesować się wiarą, miałam około dziesięciu – dwunastu lat, a oni, zwłaszcza mama, uczyli się wszystkiego obok mnie. Mama poszła wtedy na teologię na ATK, żeby móc uczyć religii w szkole. Z racji jej zajęcia i z racji tego, że nasze miasteczko nie jest zbyt duże, szybko i wcześnie zaczęłam poznawać „od kuchni” tę rzeczywistość, która dla większości osób, nawet praktykujących, jawi się dość tajemniczo. Księża bywali u nas często, raz czy dwa zdarzyła się nawet kolacja z biskupem. I nie pamiętam dokładnie, jak, ani przez kogo, ale bardzo wcześnie wiedziałam, że świętość Kościoła nie polega na świętości jego członków. Ani księży, ani biskupów ani papieży. Nie o to chodzi, że spotkałam się z czymś złym – ci, którzy do nas przychodzili, byli w porządku – ale chyba po prostu przez to, że byli tak blisko, że widziałam ich jedzących makaron, i że oni sami (zwłaszcza jednego tu typuję) nie wahali się głosić tej prostej prawdy, że ksiądz też człowiek. Że afera w życiu księdza jest wielkim złem, lecz nie większym, niż afera w życiu męża i ojca rodziny. Choć ma inne skutki, może gorsze. A może nie.
Prosta wiedza, która zaowocowała potem, bo miałam okazję spotykać różnych księży a dwa razy na moich oczach ktoś, kto był autorytetem, posypał się i sprzeniewierzył temu, czemu miał być wierny. I spotkałam też księży, którzy mnie zranili niezrozumieniem, brakiem delikatności, fałszywą oceną. I spotkałam (wciąż spotykam!) takich, którzy są dotykiem Boga, którzy nauczyli mnie wiele i wiele pomogli, i modlili się za mnie i modlą, więc ja odpłacam się tym samym. Ale też wiem, że na każdego z nich może przyjść jakiś potężny kryzys i mogą mnie zawieść. Więc i teraz chcę się po prostu modlić, do Tego, który jest Prawdą i jest Miłością, za nas wszystkich. Niech On sam, Jezus Chrystus, zajmie się swoim Kościołem, jak zawsze.
Kocham Kościół. Wierzę w niego całym sercem, tak, jak wierzę w Jezusa. Wiara w Kościół, to wiara w Ducha Świętego w Kościele, w Jego gwarancję jakości na poziomie nauczania i sprawowania sakramentów aż do końca czasów. Nie wątpię w to ani trochę. Nauczono mnie rozróżniać jego nieomylność od osobistej omylności jego pasterzy. I czasem skręca mnie na kazaniu, czasem włosy stają mi dęba od jakiejś ohydnej wiadomości, czasem zastanawiam się, kto mówi prawdę, a kto nie i jakie ma w tym intencje, ale kiedy biorę do ręki którąkolwiek encyklikę, odkrywam zawsze, że nauka Kościoła jest zdrowa, smaczna, życiodajna, a jej wymagania nie są za ciężkie, podobnie, jak wymagania Boga. Bo są wymaganiami Boga. Bo spodobało się Jezusowi założyć swoją Eklezję na fundamencie (grzesznych) Apostołów, i wyznaczyć Szymona Piotra, jako pierwszego z nich. Nie, jakoby był mniej od innych grzeszny, ale (chyba?) dlatego, że będąc jeden, nie może się podzielić. To taka moja myśl, nie wiem, czy słuszna, ale jakiś czas temu mnie „naszła”: genialność instytucji papieża polega głównie na tym, że jest j e d e n. Działa, jak punkt odniesienia: gdzie jest papież, tam jest Kościół. Choć osobiście każdy papież, każdy biskup, każdy ksiądz może się posypać, może ugrzęznąć w grzechu i w niego brnąć, brrr... Dokładnie, tak samo, jak ja. Choć lepiej by było, żebyśmy zbliżali się do świętości... Więc modlę się wytrwanie. Jesteśmy na wojnie i nie ma całkowitego spoczynku, ale do końca. Jeśli nieprzyjaciel uderzy w jakiegoś pasterza, wynika z tego wiele zła, bo owce muszą się rozproszyć... Ale może rozpraszałyby się nieco mniej, gdyby pamiętały, że Kościół nadal trwa. Taki sam, w stanie kryzysu od dwóch tysięcy lat. Trwa w Niebie i trwa na ziemi, wciąż pełen świętych i zaangażowanych ludzi, choć może trzeba w takiej chwili poszukać ich, żeby o tym nie zapomnieć. Bo potrzebujemy wzajemnego wsparcia. I, tak! Potrzebujemy też świętych ludzi. No to szukajmy ich, nie dajmy się zwieść jakże pozornej samowystarczalności! Ale nie uciekajmy od Kościoła, bo to nie ma najmniejszego sensu. Z powodu każdego grzechu, każdej afery, każdej krzywdy, każdego zgorszenia cierpi sam Jezus Chrystus. Autentycznie cierpi. Jego Ciało mistyczne doznaje tego, czego doznało Ciało fizyczne w dniu, w którym począł się Kościół. Zło jest i będzie w Kościele, jeszcze jakiś czas, ale jesteśmy w nim, bo wierzymy obietnicom Jezusa, prawda? Nie obiecywał, że nie będzie w Kościele zgorszeń. Ale obiecał, że bramy piekielne go nie przemogą. Choć próbują zawzięcie, co wciąż widać... Więc chcę powiedzieć, że tutaj pragnę żyć i umierać, znajdować sobie wciąż miejsce, karmić się i dawać z siebie... Jak moja droga Thérèse Martin, która powiedziała, że w sercu Kościoła, swojej Matki, będzie miłością. Ambitna dziewczyna. Ja nie wiem, jeszcze, czym będę bądź jestem, ale nigdzie się stąd nie ruszam. Amen.



wtorek, 26 czerwca 2018

Potrójnie błogosławiona


Słuchajcie, wygląda na to, że właśnie dziś rozpocznie swe wirtualne życie Nowa Przebieralnia Środków. Nie raz i nie dwa w ciągu tych kilku lat myślałam o jej wznowieniu, ale nie działo się nic „aż takiego”. I wciąż nic aż takiego się nie zadziało, ale widać – to jest właśnie ten dzień.

Chcę dzisiaj napisać o jednym przekleństwie i aż trzech błogosławieństwach, a może raczej jednym potrójnie zwielokrotnionym. To jest w ogóle nieprawdopodobne, jak w cieżkim czasie Bóg goni mnie z pocieszeniami, jak każde czytanie z dnia, słowo w homilii, przy spowiedzi, ratuje mnie i wskrzesza, utrzymując na powierzchni w tym nie-wiadomo-kiedy-mającym-się-zakończyć rejsie wpław po głębinie. Mogłabym codziennie coś pisać...

Ale napiszę o tym, co było dzisiaj. Było puste mieszkanie, idealne do wylewania serca (i łez), co uczyniłam jak zwykle z nadzieją na ulgę i pociechę, mając też w planie udanie się potem na Mszę o 19.00. No i tak sobie wylewałam jedno i drugie, kiedy nagle w przypływie szczerości wylało się ze mnie przekleństwo pod własnym adresem. Naprawdę paskudne - aż się zdumiałam słysząc je, a jak tylko się zdumiałam, paskudne przekleństwo zostało natychmiast zdemaskowane. Jako paskudne, szatańskie kłamstwo. Skąd wiedziałam? Otóż pamiętałam z książki „Urzekająca”, gdzie Stasi Eldridge (a może jej mąż, już nie pamiętam dokładnie) pisze wyraźnie o tym dziwnie powszechnym i kłamliwie zaszczepionym przez Nieprzyjaciela kobiecym poczuciu, że „coś ze mną poszło bardzo nie tak”. Cóż, ja w mych modłach wyraziłam to znacznie mniej eufemistycznie, ale sens był ten sam. Więc wiedziałam natychmiast: perfidne kłamstwo!
Już zrobiło mi się lepiej, ale postanowiłam jeszcze się pocieszyć i zajrzeć do dzisiejszych czytań. Wyklikałam w komóreczce Mateusza.pl i co tam było? Niektórzy już wiedzą. Był tam otóż biedny król Ezechiasz, któremu asyryjski władca napluł listownie w twarz i podciął wiarę, więc Ezechaisz zrobił to, co ja: poszedł do świątyni i rozwinął przed Bogiem te brutalne i wstrętne zdania. I przyszła od Boga odpowiedź, którą Ezechiasz miał się obronić: „Gardzi tobą, szydzi z ciebie Dziewica, Córa Syjonu. Za tobą potrząsa głową Córa Jeruzalem. Albowiem z Jeruzalem wyjdzie Reszta, a zgóry Syjon garstka ocalałych. Zazdrosna miłość Pana Zastępów tego dokona.” I tak dalej...
Zamieszczam link, kto chce, niech też się pocieszy:
No i potem poszłam do kościoła. I była to niespodziewanie Msza prymicyjna, taka ze specjalnym błogosławieństwem świeżo wyświęconych prezbiterów. Tak, liczba mnoga, bo było trzech. Po wszystkim stanęli przez ołtarzem niczym odbicie Trójjedynego i rozdawali błogosławieństwo. Wzięłam wszystkie trzy. I oto jestem, potrójnie błogosławiona, więc piszę tego posta, z którym zwlekałam sześć lat. Zazdrosna miłość Pana zastępów tego dokonała!

wtorek, 8 maja 2012

Kochany Płód

Wracam po długiej przerwie, bo wiele się w moim życiu działo w ostatnich trzech miesiącach, i to były dobre rzeczy. Wracam, żeby powiedzieć, że przeczytałam przed chwilą tekst, który mnie poruszył. Tekst Michała  Łuczewskiego, gdzieś odrzucony, gdzieś fragmentarycznie przyjęty, w końcu na szczęście zamieszczony i do przeczytania online. Jego profil nie pasuje do mojej Przebieralni, która nie dosięga doń nijak poziomem intelektualnym, więc nie będę go tu komentować; za to pozwolę mu się zainspirować. Będzie osobiście. Tak się składa, że dzisiaj wracam do Przebieralni w takim punkcie mojego życia, gdzie na horyzoncie pojawia się nieśmiało kontur rodziny, rodzenia, rodzicielstwa. I znów przyszło na świat kilkoro dzieci; Basia, Urszulka, Antoś, a ja coraz bardziej wierzę, że to, na co patrzę z boku, będzie też kiedyś i moim udziałem. I nie wiem, czy będę miała tyle "szczęścia" co rodzice tych trojga, czy też moje szczęście będzie miało gorzki smak poronienia, choroby, utraty, jak dla rodziców Jasia i Tereski, których historie jakoś na tym blogu zaistniały, bo właśnie oni dali najmocniejszy wyraz temu, że Płód może być ukochany, uszanowany za darmo i bez względu na okoliczności. Nie żeby kochali bardziej, ale bardziej to było widoczne i to też jest szczęście, moim zdaniem.  W tym punkcie stojąc, wracam też do własnej prehistorii, której pewien szczegół jest mi szczególnie drogi. Był w moim życiu pomysł aborcji. Proponowany przez lekarza z konkretnych przyczyn medycznych, bo mama przeszła bardzo ciężką odrę w pierwszych miesiącach ciąży i jej zwykłe skutki są dla dziecka (o ile przeżyje) w takim przypadku opłakane. I gdyby moja dwudziestoośmioletnia mama wówczas uległa - no, wiadomo, nie byłoby mnie tutaj. Ciekawa jestem, ile osób może powiedzieć coś podobnego o sobie? Pewnie sporo, a może o tym nie wiedzą. Mamy raczej się nie chwalą. Ja się cieszę, że wiem, to działa na wyobraźnię. Mama odważyła się sprzeciwić. Byłam więc płodem kochanym. I to był pierwszy cud w moim życiu. Drugi był taki, że odrze nie udało się mnie ani zabić ani pokiereszować. Bóg chciał, żebym żyła dłużej, niż kilka tygodni. Mam nadzieję, mam wielką nadzieję, że po to również, żeby kogoś urodzić.

Link do tekstu Michała Łuczewskiego. 
Naprawdę bardzo się cieszę, że ten tekst powstał. Mam wrażenie, że mówi jakimś innym językiem, potrzebnym i świeżym, o rzeczach intuicyjnie oczywistych a z rzadka nazywanych. Autorowi gratuluję.

Link do posta o Jasiu.
I do posta o Teresce.

Na zdjęciu ja;)

wtorek, 31 stycznia 2012

Różane Niebo Tereski

Ten post dedykuję w całości pewnej Dziewczynce, która przez ostatnie pół roku w tajemniczy sposób przysłużyła się Bogu i nam, tylko będąc. I to przez dłuższy czas - niewidzialnie, bo we wnętrzu mamusi. Kiedy A. przyszła do mnie do sklepu, jakoś wiosną, chyba wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałam się o jej istnieniu. Potem, jak mi się zdaje, równocześnie z wiadomością o chorobie, pojawiło się też jej imię - Tereska. I pod tym imieniem osiągnęła szczyty popularności w naprawdę młodym wieku; ani jej rodzice, ani ja tym bardziej nie mam pojęcia, ile osób modliło się za Tereskę, ale jej mama, A. twierdzi, że mniej więcej pół Polski.
I naprawdę nie wiem, co o Twoim byciu między nami, Terko, pisać. Na Twojej Mszy żałobnej śpiewałam psalm o Pasterzu, ten jedyny chyba, który znam na pamięć i wydał mi się kompletnie nowy, bo opowiadał o Tobie.O Tobie, której zdrowiem wszyscy się martwili a Ty mieszkałaś sobie tam cicho w brzuchu, kopałaś czasem, gdy się przyłożyło dłoń i, jako żywo - nie brak Ci było niczego. W dniu, w którym przeszłaś przez nasz świat, spadł śnieg, Twój tata porobił mu ładne zdjęcia. Bo "Tereski lubią śnieg i lubią róże"... Kiedyśmy żegnali Cię na cmentarzu, zostałaś literalnie zasypana różami - i dobrze, tak powinno być. Bo tak robi Miłość. Zasypuje różami za to tylko, że się jest. A to, że się jest, przysparza miłości, rodzi ją w ludziach. Jak to się dzieje? Bóg jeden wie. Ale i Ty wiesz. Ty już teraz wszystko wiesz. Najmłodsza z nas i najstarsza, bo nas wszystkich wyprzedziłaś, pobiegłaś na skróty. I już co poniektórzy zaczęli doświadczać Twojego wstawiennictwa. Ja chcę Ci podziękować za relację z Twoją mamą. Myślę, że nie rozwinęłaby się tak, gdyby nie Ty. Nic nie zbliżyło nas do siebie tak, jak Twoje życie i Twoja śmierć. Wiem, że się modlisz za nas, Maleńka, nie słowami, ale całą sobą. Twoi dzielni rodzice też to wiedzą. Ból, który jest, czeka na śnieg.

Na zdjęciu różane niebo i świeży śnieg, zdjęcie taty B.

czwartek, 5 stycznia 2012

Życie jest, jak mandarynka...

Przepraszam wszystkich za przydługie milczenie; tak to jest, że kiedy dużo się dzieje, nie wiadomo, jak i o czym pisać. Minął Adwent, Boże Narodzenie, Sylwester i jeszcze moje małe osobiste święto, słowem czas życzeń i podarków. I właśnie teraz wiem już, o czym chcę napisać; o byciu obdarowaną. Dostałam w tym czasie masę prezentów, materialnych i niematerialnych, podchoinkowych i urodzinowych; i to wszystko pomagało mi krążyć myślami wokół tego Prezentu, jakim jest całe życie. Prezent od Boga. Wielka seria prezentów. Ze świątecznej Oktawy wyjmuję dwa znaczące zdarzenia.
Pierwsze przedziwnie niepozorne, porażające powszedniością: mama spakowała mi do pracy garść mandarynek. No i jadłam tam te mandarynki, w międzyczasie, w pośpiechu, w kakafonii centrum handlowego. Ale przy ostatniej naszła mnie myśl, że ta mała, pomarańczowa kulka to dar od Boga dla mnie. I tak mandarynka w ciągu kolejnych sekund nabierała znaczenia. Miał znaczenie jej kragły kształt i obieranie jej ze skórki - było, jak odpakowywanie prezentu. Zapach tej skórki! Wdychałam go, jakbym po raz pierwszy w życiu miała do czynienia z czymś równie ślicznym; został przecież skomponowany specjalnie dla mnie, niczym autorskie perfumy z dedykacją. Wreszcie zabrałam się do jedzenia tej mandarynki. Rozkoszowałam się nią, cudnie soczystą, pełną smaku, doskonałą.  Czułam się, niczym Matka Ewa, kosztująca pierwszej w świecie mandarynki od Pana w świeżo zasadzonym rajskim ogrodzie.I wszystko to bez szczególnych uniesień, za pomocą jedynie Łaski i wyobraźni! Patrzyłam w sufit, z którego padały kolejne refleksje: Czy można by tak żyć? Tak przyjmować wszystko, co nas spotyka, każdego dnia? I - wielkie nieba! - ileż to mandarynek zjadłam już w życiu, nie myśląc w ten sposób i nie zauważając ich, nie rozumiejąc, że są darem miłości?
Drugie wydarzenie zajęło cały następny dzień. Dostałam od moich przyjaciół urodzinową grę miejską (a właściwie międzymiastową). Przyszłam rano do pracy i dowiedziałam się od koleżanki, że zmiana planów... Wetknęła mi w rękę pierwszy list ze wskazówkami, gdzie i o której mam się znaleźć, a potem potoczyło się... I co mogę powiedzieć o naturze prezentu-niespodzianki? Że jest się zaskoczonym, kiedy przychodzi. A potem, kiedy wiesz już, że "się zaczęło", nie masz bladego pojęcia, co cię spotka za chwilę i dokąd cię to poprowadzi.  Burzy to wszystkie twoje plany, co może budzić strach i irytację (przy drugim punkcie, wychodząc z lodowatego strumyka usłyszałam, ze "to dopiero początek!" i była to prawda).  Aby więc przyjąć prezent, konieczne jest bezbrzeżne zaufanie. i tylko wtedy można się tym wszystkim naprawdę ucieszyć. A uciecha to ogromna! Tak serio - to był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Trzydziestka stuknęła mi w trasie, pomiędzy jednym a drugim punktem i spotkaniem. Dzień ten, niczym pudełko czekoladek Foresta Gumpa, ofiarował mi pełną paletę atrakcji, od lodowatego strumyka do wanny pełnej płatków róż. Dowierzając swemu szczęściu, unurzałam się w tych moich urodzinach po uszy. Pachniały mandarynką.

Mandarynką pachniał też Album, Tort, taniec i wszystkie prezenty, które doceniłam dopiero następnego dnia... Dziękuję Wszystkim za wszystko.

poniedziałek, 14 listopada 2011

O śpiewającym domku, ciszy leśnej i utalentowanym ministrancie



Jeden z tych momentów, kiedy czuję się bezradna, próbując coś opisać.
W listopadowy weekend pojechałam tam, gdzie nie spodziewałam się pojechać; do Zochcina, do siostry Małgorzaty, w góry Świętokrzyskie. Przez cztery dni mieszkałam w śpiewającym domku. Śpiewającym, bo pojechałam z ludźmi, którzy zasadniczo nie potrafią nie śpiewać, bo są z chóru JP2 i tak mają.  Było cudownie. Luźno. Wędrowniczo. Bezsennie. Całowaliśmy Drzewo Krzyża w Świętym Krzyżu, oglądaliśmy wschód księżyca, graliśmy we wszystko, wygłupialiśmy się, byliśmy razem i śpiewaliśmy, gdzie popadło. Ja najpierw głównie słuchałam, ale w końcu udało mi się czegoś nauczyć. Las nauczył nas ciszy. Przez chwilę, długą, śliczną chwilę, nie robiliśmy nic poza słuchaniem jej. Poza tym, robiliśmy wszystko, dużo i ciągle.  A ostatniego dnia, w niedzielę, poszliśmy w końcu odwiedzić porządnie Gospodarzy. Na  Mszy zapamiętałam Artura, adoptowanego syna siostry Małgorzaty, który dzwonił na przeistoczenie. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś w to dzwonienie włożył tyle precyzji. Ministrant, który przez całą Mszę krążył po kaplicy, nie skupiając się na niczym zbyt długo, w tym jednym momencie był cały w tym, co robił. Ewangelia była o talentach. To nie ważne, czy się ma dziesięć, czy tylko ten jeden, ważne, żeby go użyć. I, jak powiedziała nam siostra Małgorzata na odjezdnym; nie zmieni się samego siebie, nie zmieniając świata. Czyli, że z tego miejsca, w którym jestem, mogę zacząć robić coś. Zawsze. Mam ochotę jeszcze raz wszystkim podziękować za ten czas. To na pewno nie koniec, chociaż wyjazd się skończył, zbyt prędko, zresztą. To na pewno jakiś początek, albo dalszy ciąg Przygody. Na pewno.

Zamieszczam link do Wspólnoty Chleb Życia 
i do bloga siostry Małgorzaty
Zdjęcie z drogi do Zochcina. Nie oddaje rzeczywistości w takim samym stopniu, jak ten post;)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Spacer po raju

Początek listopada, tajemniczy i słodki. Czas Świętych i Tych, Co Odeszli, czas liściastych kobierców na cmentarzach, wczesnych a złotych zachodów słońca i czas spacerów. Samotnych, dobrych. Jeszcze lepszych - w towarzystwie. Opowiem o dwóch, które mi się przydarzyły. Pierwszy był z El. Obudziłyśmy się u niej, zjadłyśmy śniadanie i poszłyśmy do Ogrodu Saskiego, zabierając ze sobą moich "Romea i Julię". Rozsypująca się, czerwona książeczka znów mi ostatnio towarzyszy, bo dorośliśmy wreszcie z Hodowlą Szczeżuchy do Shakespeare'a. Tym razem urok jej posłużył sesji fotograficznej. El pozowała, czytała po cichu i na głos, ja robiłam zdjęcia, stając się dumną autorką pierwszego posta na Elinym blogu. Potem rozmawiałyśmy. Tak pamiętam ten dzień: czerwona książeczka na przekór temperaturze, nasza wiara i dobre chęci na przekór trudom życia. Da się! Naprawdę, nawet, jeśli efekty nie są olśniewające, watro wyjść, warto mówić i wierzyć. Drugi spacer był wczoraj. W złoty, niedzielny poranek pojechaliśmy dwunastką do Kampinosu i spędziliśmy tam dzień. I wierzcie lub nie; można w listopadzie jeść na mchu drugie śniadanie! Można robić coś razem pomimo różnic oczekiwań, można usłyszeć, jak płynie prąd, można tańczyć w parach na ścieżce przy mambo puszczonym z komórki, i można urządzić wieczór poetycki w oczekiwaniu na autobus... Zresztą, jeszcze kilka rzeczy okazało się możliwymi tego dnia. Ki, idąc przy mnie ścieżką, powiedziała: "Nie trzeba więcej, to jest raj!" Na co ja: "To nawet lepiej, niż raj, bo tam były tylko dwie osoby a tu jest dwanaście". "Nie - usłyszałam -bo to jest ten Raj, który  b ę d z i e". A kilka godzin później ojciec M. w kazaniu powiedział nam własnym rytmie w wędrowaniu. Tempo, które jest tylko moje, które zna Bóg, jedyne odpowiednie i dobroczynne. Tak łatwo je zagubić, próbując dogonić oczekiwania czyjeś lub własne. Tymczasem może trzeba powolutku, smakując, wdychając bez lęku obietnicę Raju, która codziennie jest nam dawana.

Zdjęcie, które widać, zrobiła Ki.