Każdy ma swoją historię. Moja jest
taka, że kiedy moi rodzice zaczęli na poważnie interesować się
wiarą, miałam około dziesięciu – dwunastu lat, a oni, zwłaszcza
mama, uczyli się wszystkiego obok mnie. Mama poszła wtedy na
teologię na ATK, żeby móc uczyć religii w szkole. Z racji jej
zajęcia i z racji tego, że nasze miasteczko nie jest zbyt duże,
szybko i wcześnie zaczęłam poznawać „od kuchni” tę
rzeczywistość, która dla większości osób, nawet praktykujących,
jawi się dość tajemniczo. Księża bywali u nas często, raz czy
dwa zdarzyła się nawet kolacja z biskupem. I nie pamiętam
dokładnie, jak, ani przez kogo, ale bardzo wcześnie wiedziałam, że
świętość Kościoła nie polega na świętości jego członków.
Ani księży, ani biskupów ani papieży. Nie o to chodzi, że
spotkałam się z czymś złym – ci, którzy do nas przychodzili,
byli w porządku – ale chyba po prostu przez to, że byli tak
blisko, że widziałam ich jedzących makaron, i że oni sami
(zwłaszcza jednego tu typuję) nie wahali się głosić tej prostej
prawdy, że ksiądz też człowiek. Że afera w życiu księdza jest
wielkim złem, lecz nie większym, niż afera w życiu męża i ojca
rodziny. Choć ma inne skutki, może gorsze. A może nie.
Prosta wiedza, która zaowocowała
potem, bo miałam okazję spotykać różnych księży a dwa razy na
moich oczach ktoś, kto był autorytetem, posypał się i
sprzeniewierzył temu, czemu miał być wierny. I spotkałam też
księży, którzy mnie zranili niezrozumieniem, brakiem delikatności,
fałszywą oceną. I spotkałam (wciąż spotykam!) takich, którzy
są dotykiem Boga, którzy nauczyli mnie wiele i wiele pomogli, i
modlili się za mnie i modlą, więc ja odpłacam się tym samym. Ale
też wiem, że na każdego z nich może przyjść jakiś potężny
kryzys i mogą mnie zawieść. Więc i teraz chcę się po prostu
modlić, do Tego, który jest Prawdą i jest Miłością, za nas
wszystkich. Niech On sam, Jezus Chrystus, zajmie się swoim
Kościołem, jak zawsze.
Kocham Kościół. Wierzę w niego
całym sercem, tak, jak wierzę w Jezusa. Wiara w Kościół, to
wiara w Ducha Świętego w Kościele, w Jego gwarancję jakości na
poziomie nauczania i sprawowania sakramentów aż do końca czasów.
Nie wątpię w to ani trochę. Nauczono mnie rozróżniać jego
nieomylność od osobistej omylności jego pasterzy. I czasem skręca
mnie na kazaniu, czasem włosy stają mi dęba od jakiejś ohydnej
wiadomości, czasem zastanawiam się, kto mówi prawdę, a kto nie i
jakie ma w tym intencje, ale kiedy biorę do ręki którąkolwiek
encyklikę, odkrywam zawsze, że nauka Kościoła jest zdrowa,
smaczna, życiodajna, a jej wymagania nie są za ciężkie, podobnie,
jak wymagania Boga. Bo są wymaganiami Boga. Bo spodobało się
Jezusowi założyć swoją Eklezję na fundamencie (grzesznych)
Apostołów, i wyznaczyć Szymona Piotra, jako pierwszego z nich.
Nie, jakoby był mniej od innych grzeszny, ale (chyba?) dlatego, że
będąc jeden, nie może się podzielić. To taka moja myśl, nie
wiem, czy słuszna, ale jakiś czas temu mnie „naszła”:
genialność instytucji papieża polega głównie na tym, że jest j
e d e n. Działa, jak punkt odniesienia: gdzie jest papież, tam jest
Kościół. Choć osobiście każdy papież, każdy biskup, każdy
ksiądz może się posypać, może ugrzęznąć w grzechu i w niego
brnąć, brrr... Dokładnie, tak samo, jak ja. Choć lepiej by było,
żebyśmy zbliżali się do świętości... Więc modlę się
wytrwanie. Jesteśmy na wojnie i nie ma całkowitego spoczynku, ale
do końca. Jeśli nieprzyjaciel uderzy w jakiegoś pasterza, wynika z
tego wiele zła, bo owce muszą się rozproszyć... Ale może
rozpraszałyby się nieco mniej, gdyby pamiętały, że Kościół
nadal trwa. Taki sam, w stanie kryzysu od dwóch tysięcy lat. Trwa w
Niebie i trwa na ziemi, wciąż pełen świętych i zaangażowanych
ludzi, choć może trzeba w takiej chwili poszukać ich, żeby o tym
nie zapomnieć. Bo potrzebujemy wzajemnego wsparcia. I, tak!
Potrzebujemy też świętych ludzi. No to szukajmy ich, nie dajmy się
zwieść jakże pozornej samowystarczalności! Ale nie uciekajmy od
Kościoła, bo to nie ma najmniejszego sensu. Z powodu każdego
grzechu, każdej afery, każdej krzywdy, każdego zgorszenia cierpi
sam Jezus Chrystus. Autentycznie cierpi. Jego Ciało mistyczne
doznaje tego, czego doznało Ciało fizyczne w dniu, w którym począł
się Kościół. Zło jest i będzie w Kościele, jeszcze jakiś
czas, ale jesteśmy w nim, bo wierzymy obietnicom Jezusa, prawda? Nie
obiecywał, że nie będzie w Kościele zgorszeń. Ale obiecał, że
bramy piekielne go nie przemogą. Choć próbują zawzięcie, co
wciąż widać... Więc chcę powiedzieć, że tutaj pragnę żyć i
umierać, znajdować sobie wciąż miejsce, karmić się i dawać z
siebie... Jak moja droga Thérèse
Martin, która powiedziała, że w
sercu Kościoła, swojej Matki, będzie miłością. Ambitna
dziewczyna. Ja nie wiem, jeszcze, czym będę bądź jestem, ale
nigdzie się stąd nie ruszam. Amen.