środa, 3 sierpnia 2011

Przebudzenie gościnne

    Jeden z piękniejszych momentów w imprezie z nocowaniem, to moment przebudzenia. Niedziela rano: budzę się w sypialni moich rodziców (którzy na tę noc ustąpili miejsca mojej przyjacielskiej gościnności i wyjechali na Mazury, tańczyć przy ognisku). Budzę się i serce zaczyna bić szybciej, bo wiem, że na dole są moi goście - śpiący jeszcze lub nie. Uwijam się więc z poranną toaletą i zakradam do kuchni (ku mojemu zdumieniu jest sprzątnięta a zmywarka skończyła właśnie bieg - niektórzy ujmująco dosłownie traktują komendę "czuj się, jak u siebie w domu"). Zaczynam robić śniadanie. Za chwilę zaczną się schodzić, oferować swoje talenta kulinarno-kawowe, i to też będzie miłe, ale najmilszy jest moment, kiedy wchodzą zaspani i uśmiechają się na widok stołu, na którym śniadanie już jest. Tamto, niedzielne śniadanie, było zresztą dość wyjątkowe, bo multimedialnie umilone słuchowiskiem N. Trwało długo, i tak powinno być.
    Dziś rano natomiast obudziłam się w słodkim mieszkanku K. po jej wczorajszym burrito party ze świadomością ugoszczenia absolutnego ("a klucz wrzuć do skrzynki na listy") a także z niejakim poczuciem pokrewieństwa tego mieszkania i tego poranka z podobnymi w którymś z nadmorskich miasteczek Katalonii: stare mury, białe zasłonki, słońce na ulicy i poczucie, że jest się w domu, choć wypożyczonym tylko na trochę. Wyszłam, gryząc tortillę i zapominając zabrać kilku rzeczy. Nic nie szkodzi; są miejsca, gdzie chce się być gościem dowolną ilość razy.

Na zdjęciu Mokotowska, ale wygląda naprawdę, jak Mataró - kto tam był, ten przyzna...