wtorek, 31 stycznia 2012

Różane Niebo Tereski

Ten post dedykuję w całości pewnej Dziewczynce, która przez ostatnie pół roku w tajemniczy sposób przysłużyła się Bogu i nam, tylko będąc. I to przez dłuższy czas - niewidzialnie, bo we wnętrzu mamusi. Kiedy A. przyszła do mnie do sklepu, jakoś wiosną, chyba wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałam się o jej istnieniu. Potem, jak mi się zdaje, równocześnie z wiadomością o chorobie, pojawiło się też jej imię - Tereska. I pod tym imieniem osiągnęła szczyty popularności w naprawdę młodym wieku; ani jej rodzice, ani ja tym bardziej nie mam pojęcia, ile osób modliło się za Tereskę, ale jej mama, A. twierdzi, że mniej więcej pół Polski.
I naprawdę nie wiem, co o Twoim byciu między nami, Terko, pisać. Na Twojej Mszy żałobnej śpiewałam psalm o Pasterzu, ten jedyny chyba, który znam na pamięć i wydał mi się kompletnie nowy, bo opowiadał o Tobie.O Tobie, której zdrowiem wszyscy się martwili a Ty mieszkałaś sobie tam cicho w brzuchu, kopałaś czasem, gdy się przyłożyło dłoń i, jako żywo - nie brak Ci było niczego. W dniu, w którym przeszłaś przez nasz świat, spadł śnieg, Twój tata porobił mu ładne zdjęcia. Bo "Tereski lubią śnieg i lubią róże"... Kiedyśmy żegnali Cię na cmentarzu, zostałaś literalnie zasypana różami - i dobrze, tak powinno być. Bo tak robi Miłość. Zasypuje różami za to tylko, że się jest. A to, że się jest, przysparza miłości, rodzi ją w ludziach. Jak to się dzieje? Bóg jeden wie. Ale i Ty wiesz. Ty już teraz wszystko wiesz. Najmłodsza z nas i najstarsza, bo nas wszystkich wyprzedziłaś, pobiegłaś na skróty. I już co poniektórzy zaczęli doświadczać Twojego wstawiennictwa. Ja chcę Ci podziękować za relację z Twoją mamą. Myślę, że nie rozwinęłaby się tak, gdyby nie Ty. Nic nie zbliżyło nas do siebie tak, jak Twoje życie i Twoja śmierć. Wiem, że się modlisz za nas, Maleńka, nie słowami, ale całą sobą. Twoi dzielni rodzice też to wiedzą. Ból, który jest, czeka na śnieg.

Na zdjęciu różane niebo i świeży śnieg, zdjęcie taty B.

czwartek, 5 stycznia 2012

Życie jest, jak mandarynka...

Przepraszam wszystkich za przydługie milczenie; tak to jest, że kiedy dużo się dzieje, nie wiadomo, jak i o czym pisać. Minął Adwent, Boże Narodzenie, Sylwester i jeszcze moje małe osobiste święto, słowem czas życzeń i podarków. I właśnie teraz wiem już, o czym chcę napisać; o byciu obdarowaną. Dostałam w tym czasie masę prezentów, materialnych i niematerialnych, podchoinkowych i urodzinowych; i to wszystko pomagało mi krążyć myślami wokół tego Prezentu, jakim jest całe życie. Prezent od Boga. Wielka seria prezentów. Ze świątecznej Oktawy wyjmuję dwa znaczące zdarzenia.
Pierwsze przedziwnie niepozorne, porażające powszedniością: mama spakowała mi do pracy garść mandarynek. No i jadłam tam te mandarynki, w międzyczasie, w pośpiechu, w kakafonii centrum handlowego. Ale przy ostatniej naszła mnie myśl, że ta mała, pomarańczowa kulka to dar od Boga dla mnie. I tak mandarynka w ciągu kolejnych sekund nabierała znaczenia. Miał znaczenie jej kragły kształt i obieranie jej ze skórki - było, jak odpakowywanie prezentu. Zapach tej skórki! Wdychałam go, jakbym po raz pierwszy w życiu miała do czynienia z czymś równie ślicznym; został przecież skomponowany specjalnie dla mnie, niczym autorskie perfumy z dedykacją. Wreszcie zabrałam się do jedzenia tej mandarynki. Rozkoszowałam się nią, cudnie soczystą, pełną smaku, doskonałą.  Czułam się, niczym Matka Ewa, kosztująca pierwszej w świecie mandarynki od Pana w świeżo zasadzonym rajskim ogrodzie.I wszystko to bez szczególnych uniesień, za pomocą jedynie Łaski i wyobraźni! Patrzyłam w sufit, z którego padały kolejne refleksje: Czy można by tak żyć? Tak przyjmować wszystko, co nas spotyka, każdego dnia? I - wielkie nieba! - ileż to mandarynek zjadłam już w życiu, nie myśląc w ten sposób i nie zauważając ich, nie rozumiejąc, że są darem miłości?
Drugie wydarzenie zajęło cały następny dzień. Dostałam od moich przyjaciół urodzinową grę miejską (a właściwie międzymiastową). Przyszłam rano do pracy i dowiedziałam się od koleżanki, że zmiana planów... Wetknęła mi w rękę pierwszy list ze wskazówkami, gdzie i o której mam się znaleźć, a potem potoczyło się... I co mogę powiedzieć o naturze prezentu-niespodzianki? Że jest się zaskoczonym, kiedy przychodzi. A potem, kiedy wiesz już, że "się zaczęło", nie masz bladego pojęcia, co cię spotka za chwilę i dokąd cię to poprowadzi.  Burzy to wszystkie twoje plany, co może budzić strach i irytację (przy drugim punkcie, wychodząc z lodowatego strumyka usłyszałam, ze "to dopiero początek!" i była to prawda).  Aby więc przyjąć prezent, konieczne jest bezbrzeżne zaufanie. i tylko wtedy można się tym wszystkim naprawdę ucieszyć. A uciecha to ogromna! Tak serio - to był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Trzydziestka stuknęła mi w trasie, pomiędzy jednym a drugim punktem i spotkaniem. Dzień ten, niczym pudełko czekoladek Foresta Gumpa, ofiarował mi pełną paletę atrakcji, od lodowatego strumyka do wanny pełnej płatków róż. Dowierzając swemu szczęściu, unurzałam się w tych moich urodzinach po uszy. Pachniały mandarynką.

Mandarynką pachniał też Album, Tort, taniec i wszystkie prezenty, które doceniłam dopiero następnego dnia... Dziękuję Wszystkim za wszystko.