poniedziałek, 14 listopada 2011

O śpiewającym domku, ciszy leśnej i utalentowanym ministrancie



Jeden z tych momentów, kiedy czuję się bezradna, próbując coś opisać.
W listopadowy weekend pojechałam tam, gdzie nie spodziewałam się pojechać; do Zochcina, do siostry Małgorzaty, w góry Świętokrzyskie. Przez cztery dni mieszkałam w śpiewającym domku. Śpiewającym, bo pojechałam z ludźmi, którzy zasadniczo nie potrafią nie śpiewać, bo są z chóru JP2 i tak mają.  Było cudownie. Luźno. Wędrowniczo. Bezsennie. Całowaliśmy Drzewo Krzyża w Świętym Krzyżu, oglądaliśmy wschód księżyca, graliśmy we wszystko, wygłupialiśmy się, byliśmy razem i śpiewaliśmy, gdzie popadło. Ja najpierw głównie słuchałam, ale w końcu udało mi się czegoś nauczyć. Las nauczył nas ciszy. Przez chwilę, długą, śliczną chwilę, nie robiliśmy nic poza słuchaniem jej. Poza tym, robiliśmy wszystko, dużo i ciągle.  A ostatniego dnia, w niedzielę, poszliśmy w końcu odwiedzić porządnie Gospodarzy. Na  Mszy zapamiętałam Artura, adoptowanego syna siostry Małgorzaty, który dzwonił na przeistoczenie. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś w to dzwonienie włożył tyle precyzji. Ministrant, który przez całą Mszę krążył po kaplicy, nie skupiając się na niczym zbyt długo, w tym jednym momencie był cały w tym, co robił. Ewangelia była o talentach. To nie ważne, czy się ma dziesięć, czy tylko ten jeden, ważne, żeby go użyć. I, jak powiedziała nam siostra Małgorzata na odjezdnym; nie zmieni się samego siebie, nie zmieniając świata. Czyli, że z tego miejsca, w którym jestem, mogę zacząć robić coś. Zawsze. Mam ochotę jeszcze raz wszystkim podziękować za ten czas. To na pewno nie koniec, chociaż wyjazd się skończył, zbyt prędko, zresztą. To na pewno jakiś początek, albo dalszy ciąg Przygody. Na pewno.

Zamieszczam link do Wspólnoty Chleb Życia 
i do bloga siostry Małgorzaty
Zdjęcie z drogi do Zochcina. Nie oddaje rzeczywistości w takim samym stopniu, jak ten post;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz