czwartek, 3 lutego 2011

O wytrwałości w postanowieniach i o tym, że codzienność zaskakuje;)

Upomniano mnie, że miałam na blogu inspirować się codziennością, zamiast opisywać weekendowo-imprezowe atrakcje. Zrobię to teraz z chęcią... Codzienność potrafi zaskoczyć. Można nawet wpaść na nią w drzwiach. Było to tak: Wczoraj wieczorem - 2. lutego - zamierzyłam udać się na koncert kolędowy pewnego chóru, bliskiego mi z powodu śpiewających w nim znajomych. Klimat kolęd "last minute" podziałał na mnie jednak nieco zbyt skutecznie: Na wydarzenie rozpoczęte o 19.00 na głębokim Bemowie chciałam zdążyć, wyruszając z przystanku DH Smyk o godzinie 20.10. W zasadzie nie miało to sensu, ale z niespotykanym u mnie uporem brnęłam ku swej nieuchronnej porażce - nie wiedzieć czemu pocałowanie klamki kościoła, w którym koncert się odbywał uznałam za wielkie zwycięstwo nad własnym niezdecydowaniem. Na szczęście rozsądek podpowiedział mi po drodze, że warto przesiąść się w metro, co też zrobiłam. Na miejscu, oczywiście, było ciemno i prawie pusto. Nieznajome mi ostatki szanownego zespołu docierały do swoich samochodów i oddalały się w mrok. Wierna postanowieniu zbliżyłam się jednak do klamki. Nacisnąwszy ją, weszłam do pomieszczenia, w którym nic nie było, poza kolejnymi drzwiami  - z klamką. Z uporem maniaka ruszyłam w jej stronę licząc, że drzwi, jak to drzwi, muszą doprowadzić mnie w końcu do czegoś, co usprawiedliwi całą tę eskapadę. Miałam rację! W drzwiach wpadłam na moje usprawiedliwienie w postaci znajomego tenora, do którego dołączyła niedługo równie znajoma dyrygentka oraz kilka innych osób i nie wiedzieć kiedy - jechałam z nimi na imprezę "u Piasia". Czyż to nie cudna alternatywa dla samotnego wracania w chłodzie i głodzie na Imielin? Jakby tego było mało, impreza okazała się reprezentować gatunek imprez przeuroczych. Tyleż kameralna (mniej niż dziesięć osób) co klimatyczna (muzyka w najlepszym wydaniu, łącznie z Caro Emerald;)). I przekonałam się na własnej skórze, że kiedy ludzie mają powód do radości, kiedy się lubią i lubią tańczyć, to będą tańczyć także w środku tygodnia, bez pompy, bez tłumu, przy nalewce i frytkach, w świetle choinkowych lampek porozwieszanych po ścianach (niestety nie zrobiłam im zdjęcia - to, co widać, to lampki z naszej kuchni, mniej kolorowe, niż tamte). Więc tańczyłam, rozmawiałam i czułam się przyjęta tak przez Piasia jak przez jego gości, którym chcę podziękować za ten niespodziewany wieczór, jeśli zdarzy im się przeczytać tego posta. I tak codzienność potrafi zaskoczyć... Chociaż w sumie, to wczoraj było święto.

2 komentarze: